W porciku zamieszanie, zjechaly juz autokary z turystami , jest nawet wycieczka z Polski, nasz przewodnik (ten co niby mial byc profesor de inglese) to Luis nadzoruje nasze wsiadanie na motorowke (wchodzi na nia jakies 20-25 osob) i ruszamy. Prujemy dosc szybko, wiec zaraz robi sie zimno, po 10 minutach jestesmy przy slynnym "candelabre", wyrytym w skale i widocznym tylko od strony morza dziwnym symbolu w ksztalcie wlasnie kandelabra, choc wersje sa rozne, jedna z nich mowi ze to symbol kaktusa halucynogennego ktorym faszerowali sie inkowie, inna ze to odcisk jakiegos statku kosmicznego, jeszcze inna ze mapa ukrytego skarbu ktory piraci schowali w jednej z okolicznych jaskin i grot. Luis mowi, ze wie co to zonacza, ale to supertajny sekret :) Za jakis czas doplywamy do wysp, rzeczywiscie robia wrazenie, pingwiny , lwy morskie i foki, ktore niew iadomo jakim cudem wdrapaly sie na polki skalne, jakies rozgwiazdy poprzyklejane do skal, kraby i przede wszystkim miliony ptakow. Siedza wszedzie i wszedzie tez unosi sie zapach guano, z ktorego zreszta to miejsce slynie i ktore przynosi spore dochody. Podobo nastepne zbiory odbeda sie w 2009 roku, Zuzka chce sie zalapac mimo ze nawet niewolniczo pracujacy tam chinczycy woleli skakac do oceanu i popelniac samobojstwo niz to robic ;)
Myslelismy ze zalapiemy sie z powrotem autokarem z Polakami, ale zajeci rozmowa z pewnym starszym malzenstwem z Polski, nie zauwazamy ze nasi juz odjechali. Francuzi tez nas nie chca, wiec lapiemy jakis busik ktorym podruzuje jakas angielska para i mloda Niemka z prywatnie wynajetym przewodnikiem. Zgadzaja sie nas podrzucic, a przy okazji odwiedzamy jedna z bodeg , gdzie opowiedza nam jak powstaje pisco (ciekawa sprawa) i gdzie kosztujemy znowu jego rozmaitych odmian ;)
Dojezdzamy z nimi do samej Huacachina, gdzie nastepuje niemily zgrzytÑ gdy nasi turysci odeszli babka kierujaca busikiem zyczy sobie zeby jej zaplacic. Jakies grosze, ale przeciez i tak juz miala zaplacone, polasila sie malpa jedna na dodatkowy zarobek, oczywiscie przy tamtych siedzac cicho. Zuzka weszla z nia w ostra polemike i w koncu babka wkurzona pomstujac odjechala.
Przebralismy sie szybko bo czekal nas sandboarding (35 soli od osoby). Niezla jazda :) Piach walil po oczach, wciskal sie do nosa ( do dzisiaj go wydmuchuje) i ust. Kilka postojow na wiekszych wydmach, gdzie facet smarowal deski vaxem i jechalismy w dol, raz udalo mi sie nawet ostro popruc na wprost osiagajac niezla predkosc, ale pod koniec wywinalem takiego akrobatycznego orla ze musialem potem szukac okularow i do teraz boli mnie nadgarstek. Z tymi deskami to fajna sprawa, ale wosk blyskawicznie sie scieral i na mniej stromych zboczach nie dalo sie jechac. Wszystko to we wscieklym upale, ale pustynia sie podobala. I to byl praktycznie koniec dnia. Jeszcze tylko jazda na dworzec zeby zlapac autobus do Nazca (wzielismy taxi na spolke z balangowiczem z poprzedniego wieczoru, anglik ktory od 7 miesiecy(!) jest w drodze, objechal cala Azje, a teraz znalazl sie w Ameryce Pd, koles luzak, bez spiwora, w klapkach).
W Nazca ladujemy ok 20tej i tu zabawa na calego. Opadaja nas naganiacze ktorzy zachecaja do noclegu w ich hotelu, probuja rozmawiac z kazdym z nas z osobna, przekrzykuja sie, zjezdzaja z cenami gdy tylko konkurent proponuje cos wiecej, a jak jeden cos mowi to dogaduja z boku "nie sluchaj go", "on klamie","ona ma falszywe papiery, tylko ja jestem prawdziwy", smiech na calego, zaluje ze tego nie nakrecilem.
W koncu idziemy z jedna babka, ktora oferuje private bathroom, desajuno (sniadanie), aqua caliente (ciepla wode) za cale 10 soli (8zl). Jeden z naganiaczy ktorzy "przegrali" idzie na wszelki wypadek gdybysmy sie rozmyslili. Na miejscu okazuje sie ze jakzwykle cena juz rosnie, ale rezygnujemy ze sniadania bo to i tak jakas nedza, ale cena zostaje. Jutro latanie nad Nazca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz