niedziela, 23 grudnia 2007

Podsumowania

Czasem marzenia się spełniają, a spełniają się znacznie częściej, gdy się im pomaga. Moje się spełniło.

Zadawałem sobie pytanie, czy będzie warto i jak to będzie później, czy też zdecydowałbym się na wyjazd, czy może to tylko pożądanie czegoś co jest tak trudno osiągalne a co po zaspokojenie głodu okaże się kolejną nie znaczącą zachcianką. I nie mam problemu z odpowiedzią : gdyby ktoś proponowałby taki wyjazd odpowiedź za każdym razem byłaby taka sama - TAK.
To już jednak dygresje i temat na inne wynurzenia, w jakimś innym blogu, na pewno mniej eksponowanym niż ten, powstanie jak skończę z tymi przeklętymi zdjęciami.

A teraz luźne uwagi, trochę bez ładu i składu:
- wyszło taniej niż się spodziewałem, bilet - 3200 zł w obie strony (Warszawa-Londyn-Miami-Lima) kosztował więcej niż 3-tygodniowe koszty pobytu w Ameryce Południowej (łącznie z nadprogramowymi zakupami w sklepach bezcłowych na lotniskach), wzialem 1000$

- z miast jakie widzieliśmy najmilej wspominam Cuzco, duża starówka, spokojni ludzie, troche podobne z atmosfery do naszego Krakowa, najbrzydsza byla Nazca i Puno, gdyby nie linie na pustyni i transport dalej do Boliwii to nie byloby po co do tych miast zaglądać

- Miami jednak mi się podobało. Pierwsze wrażenie było niekorzystne, ale potem ten plażowy nastrój na South Beach i wieczne słońce nad palmami jakoś mnie przekonały, mógłbym tam mieszkać, zwłaszcza że mają tanie samochody i benzynę ;)

- wszędzie spotykaliśmy się z życzliwością, może po prostu mieliśmy szczęście, ale nikt nam nic nie ukradł, nie napadł, nie zrobił nic złego, wręcz przeciwnie - zawsze ludzie przyjaźnie nas traktowali. Pomijam incydent z panią sklepikarką w Boliwii, która ni stąd ni zowąd odmówiła sprzedania nam piwa i zamknęła sklep przed nosem, bo podobno za długo się zastanawialiśmy :)

- nie warto przepłacać za Inca Trail kupując z Polski. teoretycznie można się nie załapać na wycieczkę bo są limity na wejścia na trasę, ale to firmy wykupują i potem łapią chętnych. Tak jak my - kupiliśmy za 280$ a inni kupowali ostatniego dnia, z ulicy , za 200$. Co nie znaczy, że nie można było drożej - Hiszpanie płacili chyba po 300$.

- Inca Trail trochę mnie zawiodło - tak sądziłem po pierwszych 2 dniach. Rzeczywiście nie jest aż tak wymagające, ale zmieniam zdanie - gdybym miał to powtorzyć to z wielką przyjemnością. Może po prostu wspomnienia są zawsze piękniejsze z odleglejszej perspektywy :) Każdy da radę - trust me :)

- Jedzenie jest wszędzie dobre. Nikt z nas nie miał problemów żołądkowych i nie siedział na kiblu godzinami. Ryż to wprawdzie podstawa i pod koniec nawet go nie tykałem, ale jest smacznie i tanio. Bardzo tanio. Tak ze 2 x taniej niź u nas.
Oczywiście bez pchania się w komercyjne restauracje. Trzeba szukać zwykłych jadłodajni, miejsc gdzie stołują się normalni ludzie itd.

- Autobusy. Tych jest w bród. Linie ktore polecam: Flores, Cruz Del Sur (wyłączając Economico :), Soyuz (lokalne trasy w poblizu Limy), Civa, Ormeno i stowarzyszona z nia... P... nie pamietam w tej chwili
Trzeba pytac czy siedzenia sa rozkladane, nie brac miejsc na samym koncu (bo nie sa), byc gotowym na to, ze zrobi sie w nocy zimno (czytaj: miec spiwor). Toalety traktowac awaryjnie. Tylko do siku i to jak przycisnie (to do kobiet), bo facet to moze sikac byle gdzie.

- Na lotnisku w Limie - absolutnie nie brac taxi. Kosztuje to 2 x drozej. Lepiej wyjsc poza terminal i szukac. Beda Cie zaczepiac co 30 sekund taksiarze - olewaj. Oni maja jedna cene i nie moga sie wychylac, a tak naprawde kurs do centrum kosztuje 20 soli. Max. Jak jestes hojny to zaplac 30 soli. MAX MAX MAX.

- Huacachiny nie polecaja moze w przewodnikach ale warto :) To jest raj na ziemi. Dla nas to byl wyznacznik szczescia :)

- linie Nazca warto ogladac tylko z samolotu. Cena moze odstrasza (oficjalnie chyb a 50$) , ale z wiezy kolo droi zobaczycie tylko 2 figury. Z samolotu wyglada to tak jak powinno. Tylko samolot, remember.

- zaklad ex-minera, i rzemieślnika malującego gliniane ozdóbki można sobie darować. Cepelia na potrzeby turystów. Może i prawdę mówią, ale śmierdzi cepelią na odległość.

- nie byliśmy na Uros. Byliśmy na Isla Del Sol. Te drugie ... mam mieszane uczucia, wg mnie można zrezygnować, chociaż widoki są piękne. Nawet Korsyka nie wydawała mi się taka ładna. Poza tym roslinnosc pustynna a ziemia to sama skala, z niewielkimi wyjatkami. I zabytkow tam prawie nie ma.
Ot taki trudniejszy spacer na wysokości prawie 4 tys metrów.

- bardzo przypadła nam do gustu Copacabana, to małe miasteczko opodal granicy boliwijsko-peruwiańskiej zyje z turystow wyprawiajacych sie na Isla Del Sol i Isla De la Luna. Ale jest spokojne i miłe. I w odróżnieniu od reszty Boliwii (a także i Peru) bogatsze i bardziej cywilizowane. Tu nikt Cię nie napadnie i nie ograbi.

- La Paz jawi się groźnie, przynajmniej na początku. Może dlatego, że nas wystraszyli jak przyjechaliśmy tam koło północy. W dzień jest lepiej, ale zawsze dobrze byc czujnym, to że turyści przepadają jak kamień w wodę powinno być najlepszym ostrzeżeniem.

- podobnie jak z Inca Trail mam mieszane uczucia co do wyprawy na Salar de Uyuni. Było fajnie i nie żałuję, ale to dla ludzi którzy lubią przyrodę. Ja ... chyba nie. Wystarczyłaby mi jednodniówka na słone jezioro. Teraz popieram Mary - lepiej było wrócić na Drogę Śmierci, ominęłyby nas gejzery, laguny, Chile i wiele ciekawych rzeczy... Nie pytajcie mnie co wybrałbym teraz. Nie wiem.

- pomimo dużej początkowej niechęci i złego przyjęcia wróciłbym do Chile. To jednak ciekawy kraj. Jak ktoś się wybiera to ja chętnie :)

I jeszcze jedno :
mówiono mi w Peru, że najlepsza jest jajecznica z pomidorami, szczypiorkiem i serem. Raczej nigdy nie będę miał okazji spróbować, mimo obietnic ;) Urban legend jakich wiele.

To podsumowanie, które nie ma końca , na razie. Wszystko inne ląduje... gdzieś indziej.






poniedziałek, 17 grudnia 2007

To początek końca

Ma Blox zalety, ma i wady.

Główna to taka, że można wrzucić jedynie 30MB plików, co w porównaniu do 1GB na Bloggerze wypada bardzo blado. I to z tego powodu niniejszy blog ilustrowany zdjęciami można obejrzeć tylko pod adresem:

htpp://amerykapd2007.blogspot.com

same zaś zdjęcia (moje, Zuzki i Mary - mam nadzieję, że nie cofną zezwolenia i praw autorskich) tutaj:

http://peru2007-photos.blogspot.com

Ponieważ proces wachlowania zdjęciami i ich przerabiania jest czasochłonny (zwłaszcza jak się to robi przez pulpit zdalny) więc pojawiać się będzie jedna porcja dziennie. Dzienna. Po nowym roku skończę ;)

piątek, 14 grudnia 2007

10.12 - Miami (USA)


Kolejny dzien rozsypany, ile to juz ich bylo.

Rano obudzilem sie nawet wczesnie, bo Szwed ewakuowal sie o 6tej (cichy skubany byl jak mysz, gdyby nagle nie ucichla dyskoteka na zewnatrz to pewnie bym go nawet nie wyczul). To sie juz zwleklem, zeby nie marnowac czasu i znalazlem w pokoju goscinnym pare komputerow i tak juz zostalem - 2 godziny w plecy, az mi teraz tego czasu szkoda. Zanim sie doprowadzilem do stanu pieknosci to juz bylo po 9tej. No to co mialem robic - wrzucilem kapielowki pod spodnie i poszedlem na plaze. Brzydka. Piach brudny jakis a i woda mimo ze sympatycznie szmaragdowa to jakas zamulona. Zamoczylem nogi ... i zaczal padac deszcz. Mimo ze normalnie swiecilo slonce. Az tak goraco mi nie bylo zeby moknac, wiec polazilem troche i zwialem, niby chmura byla mala ale krople soczyste i wlosy mialem cale mokre.

Na rogu Washington Ave i 11tej (tak sie fachowo mowi po ichniemu) wstapilem do DINERA, znanej sieci. Klasyczny amerykanski bar, ze skorzanymi lawami po obu stronach stolu i polfunciakiem w menu (tak dokladnie byl zapisany). Zamowilem (8$), plus kawa (z rozpedu powiedzialem "con leche", ale koles i tak pojal. Jak mial nie pojac, jak byl kubancem. Zapytal czy sobie zycze dobrze wysmazony czy jaki (dlugo sie dopytywalem o co mu chodzi, bo przeciez hamburger to hamburger), przezornie wzialem medium.

Niespodziewanie razem z kawa przyniosl mi szklanke wypelniona woda i lodem. Spojrzalem podejrzliwie, majac w pamiecie sprytny numer z poprzedniego wieczoru gdy oprocz tego co zamowilismy podano zawczasu patyczki chlebowe i jakas smakowicie wygladajaca paste (pisze smakowicie bo nie tknelismy tego - w ten sposob mimo zamowienia menu doliczyliby do rachunku i to). Po kilku minutach mieszania patyczkiem tego lodu i glebokiego przemysliwania czy ten lod to do kawy mam sobie dodawac zeby zrobic jakas mrozona czy jak, skinalem dyskretnie na kolesia i mowie ze jestem w tym miescie (juz nie chcialem wychodzic na zupelnego ignoranta, i mowic ze w Stanach) po raz pierwszy i wiec nie wiem o co chodzi z ta woda. A chodzilo tylko o to, ze on kazdemu podaje na orzezwienie wode z lodem, ot i cala zagadka (a woda byla niesmaczna, jakby z chlorem, moze lod robia ze zwyklej kranowki). Lacznie dalem niecale 15$, w tym o dziwo juz byl tip included (jedyne 18%, zdziercy). Aaa, wazna rzecz: taki 1/2 pound burger przynosza na sporej tacy, ROZLOZONY. Tzn na wierzchniej polowce bulki lezy salata z pomidorem, a na drugiej soczysty kawal miesa, nie taki przezroczysty plasterek jak w McDonaldzie. Troche zbyt mocno ociekal tluszczem, ale nawet niezle smakowal jak juz do tego wszystkiego natryskalem musztardy i keczupu i zlozylem do kupy. Do tego jeszcze cwiartka kiszonego ogorka, myslalem ze takich rzeczy sie tu nie je.

Po powrocie okazalo, sie ze check-out mam o 11tej (i jak wynikalo z informacji nie ma od tej zasady wyjatkow), wiec spakowalem bajzel w 5 minut i odmeldowalem sie. I znowu na ulicy. Na lotnisku bylem po 12tej wiec pomyslalem, ze skoro jestem odprawiony (przez internet) to zrzuce plecak i pojade w miasto. No i dupa, bo mimo ze czekalo pare kolejek ludzi to przy zadnym stanowisku Bristish Airways nikogo nie bylo. Z plecakiem po autobusach nie usmiechalo mi sie tluc a nawet jakbym zostawil w przechowalni to i tak fast bag check konczyl sie poltorej godziny przed odjazdem, wiec moglem nie zdazyc. Czekalem wiec az laskawie ktos przyjdzie (moglem jednak zostawic w przechowalni, i tak musieliby mi chyba normalnie potem przyjac).

I tak zrobila sie 14ta. Pozno, ale pomyslalem ze do 16:55 (koniec boardingu) sie wyrobie. No i sie zaczelo. Najpierw nie przyjezdzala 37ka. Potem byly korki. Potem przesiadka do innego autobusu, a ten pieprzony nagle skrecil i zaczal wywozic mnie gdzies w sina dal. Szybko wysiadlem i dopytalem jakichs lebkow gdzie ten BestBuy, ale zanim dobieglem z powrotem do glownej ulicy to juz bylo pietnascie po trzeciej. A tu zadnego autobusu (z rozkladu wynikalo ze kursuja co 30..60 minut). Kiepsko, bo przeciez z pol godziny trzeba odliczyc na zakupy i jakies 40 (minimum) na powrot. Zaczalem isc i rozgladac sie za taksowka - NIC. Za dwadziescia czwarta zrobilem zwrot o 180 i rzucilem sie tam skad przyszedlem. A zegarek tyka. Wszedlem do jakiejs pralni po drodze i pytam czy nie moga mi zamowic taksowki, bo nie znam numeru, ale babka rzuca mi tylko ksiazke telefoniczna i mowi ze nie wie. Jakis facet podal mi numer, dzwonie tam, podaje ze stoje na rogu Bird Road i 39tej a ta mi mowi, ze na rog to oni nie przyjezdzaja, no to ide znowu pod pralnie, podaje jej numer budynku, ta wziela moje nazwisko , costam rzucila o telefonie i sie rozlaczylo. Nie wiem czy numer jej sie nie wyswietlal, czy chciala do mnie oddzwonic. Coraz mi cieplej.

Do odlotu juz tylko godzina a przeciez jeszcze przeswietlenie i sciaganie butow. Biegiem lece do jakiegos dealera VW ktorego widze z oddali (full wypas Passat, skorki itd = 25 tys. $ cena wyjsciowa do negocjacji, automat rzecz jasna), wpadam zziajany, ten mi przybija piatke i pyta co jest grane. Prosze go zeby zadzwonil i zamowil mi taxi, "no problem" i po 10 minutach zajezdza zolty Ford Crown Victoria, klasyk. Juz pelen luzik, oddech wyrownany, tylko szkoda bo z aparatu nici. No to jak juz na lotnisku bylem 20 po czwartej to pomyslalem ze pojde jakies perfumy kupie. Jak zaczalem przebierac i wybierac to sie zrobila 16:45. A babka mi nagle mi mowi, ze jak mam connection flight to takiej ilosci mi potem nie przepuszcza w Londynie (mialem 4 x po 100 ml). Znowu strata czasu. Babki sie zastanawiaja, przychodzi szefowa, daje jakiejs drugiej to co odcedzilem (tylko 2 x 50) i kaze jej gonic na gore, do samolotu. Ja biore kwitek i pedze do przeswietlenia. A tu zawijana kolejka. Stoje chwile, ale widze ze zanim dojde to konca to bede mogl tylko im pomachac. Przepycham sie wiec do jakiegos mundurowego, ekskjuzmi sir itd, a ten rzuca okiem spode lba i pyta sie czy chce ominac kolejke i dalej sprawdza paszporty ludzi z kolejki. Never ever, gdziezbym smial, ale wlasnie mi samolot ucieka. Spojrzal na moj bilet , odwrocil sie w strone zegara i mowi zebym zaczekal. Zatrzymuje kolejke, sprawdza mnie, mowi ze nie wolno tak robic, i otwiera boczne przejscie. Szybkie wybebeszenie kieszeni lacznie z butami i juz pedze przez te niekonczace sie korytarze podtrzymujac spodnie, bo juz paska nie bylo czasu zapinac ( a po tak "wypasionych" wakacjach to juz o 2 dziurki moge sie bardziej sciskac). I slysze, ze cos gadaja ze lot 206 to ostatnie wezwanie do wejscia na poklad czy jakos tak. Potem juz tylko po nazwisku i w twarz. No to finisz w stylu Bena Jonhnsona, lapie jeszcze siatki DutyFree z perfumami i wodka (juz tylko moje sie ostaly) w rekawie i jestem na pokladzie. I po co bylo tak leciec, jest ledwo 10 minut po teoretycznym starcie. No to jem obiad...

I tak powoli konczy sie ta historyjka. Moze jeszcze jakies podsumowanie jak troche odetchne i to bedzie ostatni wpis. Teraz jeszcze tylko 8 (w tej chwili juz nawet mniej) godzin lotu do Londynu, trzecia szklanka whisky z cola, znowu przesiadka, znowu kontrole (juz mi to jakos spowszednialo) i powrot do cywilizacji. A niedawno lecialem do Limy...

09.12 - Miami (USA)

Noc kompletnie zawalona.

Bylismy na lotnisku ok 20tej (8go), sprawdzilismy gdzie co jest i ok 22 Zuzka poszla odprawiac bagaz. Dlugo jej nie bylo i okazalo sie, ze zrobili jej kompletna rewizje, caly plecak przebuszowali, sprawdzali czy nie ma podwojnych scianek itd, a oprocz tego podchwytliwe pytania w stylu a po co do Meksyku, a gdzie w Peru byla, co widziala. Mysleli, ze jakies zabytki chce wywiezc.

O 23ciej sie rozstalismy, a ja rzucilem plecak w przechowalni (bagaze mieli zaczac przyjmowac dopiero o 4tej) i zaczalem szwendac sie zeby zabic czas, pare godzin wisialem na internecie chlonac co tam sie dzieje w polityce a w koncu nad ranem z oczami na zapalkach lyknalem jakas kawe i poszedlem w kolejke. Tez mnie zaczeli wypytywac, wiec od razu powiedzialem ze wioze liscie koki wiec baba powiedziala, zebym lepiej wyrzucil. Nie moglem tego cholerstwa znalezc w plecaku wiec poszedlem sie zapytac innego fachowca czy nie bede mial problemow w Stanach. A ten ze bede. I ze na wszelki wypadek i tak powinienem zadeklarowac na formularzu, ze cos takiego wioze. Troche mnie wystraszyli. Jak wsiadlem do samolotu to zasnalem zanim wystartowal, budzili mnie tylko na jedzenie.

Wyladowalismy zgodnie z planem i obylo sie bez problemow, dwa razy tylko podchodzilem do kontroli paszportowej, bo zle formularze wypelnilem, a na odprawie paszportowej nawet na mnie nie spojrzeli, chociaz na wszelki wypadek szybko sie ewakuowalem jak zobaczylem policjantke z psem, ktorego przyprowadzala do obwachiwania bagazow. Przed terminalem lotniska znalazlem autobus, ktory mial jechac na South Beach. Podjechal wpakowalem sie i od razu pierwsza strata (cale 50 centow ;), oni tu nie wydaja reszty. Jak wsiadasz do autobusu to albo masz jakas karte, albo trzeba miec odliczone, albo przeplacasz.

Siadlem pod sciana, jak w metrze, rozejrzalem sie... i bylem jedynym bialym, ktory jechal tym busem. Jak kura posrod stada lisow, tak mniej wiecej sie czulem. Murzynki wszelkiej masci, starzy, mlodzi, poobwieszani lancuszkami, ze spodniami wiszacymi ponizej bioder, jak w MTV. Jeden nawet wygladal jak Puff Daddy, nie wiem tylko czy tamten tez zna tylko dwa slowa: fuck i shit, bo ten moj mial jakis kiepski repertuar. W kazdym razie bezskutecznie staralem sie sila woli wygenerowac na skorze czarny pigment i skrecic wlosy w sprezynki, zeby jak najmniej sie wyrozniac. Przez chwile przyszlo mi do glowy, zeby zrobic pare zdjec, ale nie mialem w drugim reku UZI, wiec sobie odpuscilem.

Wysiadlem gdzies na South Beach i zamiast przesiadac sie w nastepny pomyslalem, ze moze przespaceruje sie na piechote, to tylko pare ulic. Te pare to mi sie pomylilo bo po 15 minutach dralowania, objuczony jak wol, w 30 stopniowym upale, zorientowalem sie ze musze przejsc jakies 30-40 przecznic, poza tym odleglosci na mapie jakos wydawaly sie mniejsze (a pamietam jak glupi bylem i chcialem od samego lotniska maszerowac, to mniej wiecej tak jak z Okecia na Zoliborz isc). Wiec znowu stanalem na przystanku, znowu podjechal gruby rozlewajacy sie czarny kierowca (ten na dodatek gadal tak, ze ledwo lapalem, chyba rapu duzo sluchal) ale tym razem czarnych bylo mniej, wiecej takich jakby kubancow, bo jechalismy do lepszej okolicy.

Hostel jak hostel. Przydzielili mnie do pokoju z jakims Szwedem , obok w przechodnim koczuja jakies Francuzki a w nastepnym jakies gbury, ogladaja tylko TV i zlopia piwo.

Te 3 pokoiki maja wspolna lazienke, wiec oczywiscie od razu po wejsciu zachcialo mi sie cywilizacji. Udalo sie polowicznie - tzn prysznic w wannie byl ok, ciepla woda, super, ale juz kibel byl bardzo bardzo nieok. Nie rzucilem pawia tylko dlatego, ze przezylem szok. Cala lazienka nawet ladnie urzadzona, kafelki, lusterka, niezla armatura, no syf oczywiscie taki ogolny, wlosy jakies walajace sie po wannie i podlodze, reczniki , ale jak baby mieszkaja to musi byc syf, nie takie rzeczy widzialem. Nie widzialem tylko w realu takiej zawartosci kibla. Pod klapa, z wypelnieniem po sam wierzch plywalo wszystko. Nie bede opisywal dokladnie, ale oczy mi stanely, beknalem kilka razy, rzucilem pare kurw i ewakuowalem sie z tej lazienki. Francuzka powiedziala mi pozniej usprawiedliwiajaco (bo zapytalem skad to szambo tam sie wzielo), ze to nie oni ze to juz bylo :)

Po poludniu Szwed oprowadzil mnie po okolicy, pokazujac gdzie w poblizu sa jakies sklepy i lokale. Duzo tego ale jakies podejrzane, on sam dal sie nabrac i kupil telefon niezle przeplacajac a potem nie chcieli mu przyjac z powrotem. Zjedlismy kolacje (20$) w jakiejs hiszpanskiej knajpie (ulica Espanyola, tam ledwo po angielsku chyba mowia) i tyle. Dopiero wieczorem ludzie zaczeli na ulice wylazic, niezle dziwologi tu mieszkaja, wypasione samochody oczywiscie z otwartymi szybami, muzyka napieprza, dokladnie jak na teledyskach. Szwed rano ewakuuje sie do Orlando (czy moze do Orleanu, nie zwrocilem uwagi), pogadalem z nim troche. Koles z gatunku takiego zupelnie niezabawowego ( przeszkadzaly mu imprezy w hostelu i dyskoteka za oknem do samego rana), 31 lat, pracowal 8 lat u jakiegos providera internetowego, rzucil robote bo mowi ze sie wypalil i w czerwcu zaczal jezdzic po Europie a teraz trafil do Stanow. Ma ze soba tylko maly plecaczek i laptopa i tak se zyje.

08.12 - Lima (Peru)

Dojechalismy do Limy ok 15, czyli zgodnie z planem.

Zaraz po wyjsciu jakis cwaniaczek oferowal sie z taxi, mowiac ze do centrum nie jezdza colectivos, ale straznik powiedzial ze za rogiem jezdzi ich pelno. Jakis usluzny Peruwianczyk powiedzial w ktory mozemy wsiasc. Podjechal stary zdezelowany Ford lub Dodge, tak nabity ludzmi ze nawet nie zamierzalem wsiadac, ale Zuzka weszla na prog i jakos zaczela sie pchac, wiec zdjalem plecak (nabity na maxa i ciezki jak cholera), drugi maly w garsc i tez zaczalem probowac, ktos z tylu mnie popychal, ktos ciagnal do srodka, potem jeszcze miazdzenie drzwiami i jakos stojac na jednej nodze, w drugiej omdlewajacej trzymajac plecak rozpoczelismy jazde, potem ktos wysiadal, wiec operacja powtorzyla sie od nwa ale wcisnalem sie juz glebiej, jakies babki siedzace na fotelach przytulily nas do siebie i powiedzialy ze beda wysiadac tam gdzie i my. Goraco strasznie, pot czulem jak mi plynie po plecach. Autobus jadac, a wlasciwie toczac sie ledwo w korku, z otwartymi drzwiami co chwile pobieral pasazerow, a jeszcze czesciej jakis ulicznych handlarzy ktorzy probowali cos sprzedac (5 razy wchodzili z lodami , identycznymi), jak kierowca za pozno ruszal, albo stal niepotrzebnie (w tym czasie jego pomagier naganial pasazerow na chodniku) burzyli sie i wszyscy wrzeszczeli "AVANCA!", nawet nasze spokojne wydawaloby sie babcie.

W koncu doszlo do stluczki, nas nie chcial kogos wpuscic , ten sie pchal i pourywali sobie lusterka, ludzie wrzeszcza, kierowcy wrzeszcza, tamten wzial swoje urwane i rzucil w nas, niezla jatka. A na ulicy normalka, walka o zycie. samochod za samochodem, wszyscy trabia, ludzie laza, dzien jak codzien, chociaz juz troche od tego odwyklismy w dzungli.

Polazilismy chwile po Plaza de Armas, zjedlismy obiad, posiedzielismy przy piwie (ciagle z klamotami, bo nie ma co z nimi zrobic) i za chwile bedziemy sie zbierac dalej, probowac lapac jakies taxi na lotnisko, zeby Zuzka sie odprawila. Ostrzegaja nas ze niebezpiecznie i zeby pilnowac kieszeni i plecakow. Jakos po LaPaz mniej sie tym juz przejmujemy, ale troche to stresujace.

Pewnie wiecej napisze juz z Miami, wylatuje z Limy nad ranem.

08.12 - w drodze do Limy (Peru)

Pobudka w autobusie, jedziemy juz ponad 10 godzin, ktore na szczescie przespalismy, jeszcze tylko drugie tyle i bedziemy w Limie.

Autobus rzeczywiscie o podwyzszonym standardzie, obok nas siedzi stewardesa (terramoza), ktora tak jak w samolocie co jakis czas oznajmia nam swoje lub kierowcy widzimisie przez mikrofon. Nie zapomniala oczywiscie na poczatku przedstawic siebie i obu kierowcow, podala czasy i dwukrotnie , to chyba dla nich jakis priorytet, ostrzegla ze toaleta jest wylaczie do robienia siku :) Poza tym zaraz po odjezdzie dostalismy jedzenia, samolotowe, w paczuszce (jakies mieso, pewnie z lamy, chyba nawet w moim wieku sadzac po twardosci, oprocz tego ziemniaki i nieodlaczny ryz ktorego mam juz dosyc, bo jest w kazdej potrawie, no i deserek. Jaki? Ryzowy oczywiscie. Z cynamonem.) i torebeczki na wypadek gdyby komus zrobilo sie niedbrze.

Pod nami, pomiedzy kabina kierowcow a lukami bagazowymi jest jeszcze przedzial dla vipow, taka autobusowa Business Class, z fotelami skorzanymi rozkladanymi niemal na plasko i szerszymi niz normalne. Korcilo mnie zeby sie tak przejechac, ale i tak nie bylo juz miejsc (cena 130 soli, naszych 85 soli po targowaniu). Co oczywiscie nie znaczy, ze nasze sa jakies kiepskie, tez maja oparcia na nogi, duzo miejsca i rozkladane fotele, ale co SemiCama to nie Cama ;)

07.12 - Cuzco (Peru)

Opis Inca Trail przekopiuje pozniej,bo znowu czas mnie goni.

Jestesmy w Cuzco (wczoraj wieczorem wrocilismy). Spalismy oczywiscie w Pirwie, tym razem w pokoju bez okien ale za to sami. Dzieki wczorajszej imprezie i braku dziennego swiatla ocknelismy sie przed 10ta.

Zdazylismy juz byc na dworcu rozejrzec sie za biletami, Mary do La Paz, my do Limy. Niewesolo. Tzn. podroz z Cuzco do Limy trwa okolo 20 godzin, wyjezdzamy dzisiaj o 20tej i bedziemy na miejscu jutro okolo 15tej (Mary tez wyjezdza dzisiaj, o 22giej). Tym razem wzielismy porzadny autobus, cos w stylu tego ktorym jechalismy w Chile, w trakcie podrozy daja nawet 3 posilki (to sie jeszcze okaze), ale i tak nie wiem jak to zniose, nigdy tak dlugo nie jechalem autobusem. Cena dosc duza, ledwo udalo sie 5 soli utargowac, wyszlo 85 soli, czyli pomnozyc przez 80gr. Zaczynam sie zastanawiac, czy samolot nie byl lepsza opcja (100$, niecale 3h lotu), ale Zuzka ma malo kasy, a ja tez juz musialem wspomagac sie bankomatem. Ekonomia wygrala.

Polazilismy troche po bazarze, ale ja sie nie znam na tej calej cepeliadzie, wiec prezentow nie bedzie. Kupilem liscie koki, zeby robic mate ;) , mam nadzieje, ze mnie w Stanach lub Londynie nie wezma za handlarza.

I to tyle swiezych wiesci, dziewczyny sa w jakims muzeum (nuda ;), trzeba jeszcze zjesc jakis obiad, spakowac sie, umyc i zaczyna sie powrot. Aha, okazalo sie, ze Zuzka wylatuje nie o 12tej w poludnie, a o 0:20 , wiec jeszcze przede mna (to dlatego m.in. musimy juz dzisiaj w pospiechu ewakuowac sie do Limy), a co gorsza bedzie musiala nocowac w Mexico City, tak jak ja w Miami, a i tak wyladuje w Warszawie pozniej niz ja. Przesrane, wciaz gonimy czas i nie ma chwili na odpoczynek.

03-06.12 Inca Trail (Peru)

03.12

Te 4 dni, ktore teraz nastapia trudno w zasadzie opisywac, bo to lazenie po gorach. Rano zabiera nas bus z Hiking Peru i jedziemy w strone Ollantayantambo, gdzie zaczyna sie marsz, czyli Inca Trail (albo Camino del Inca jak kto woli).

Nasza grupka sklada sie z : nas oczywiscie, dwoch Holendrow (imiona trudne do zapamietania), jednej Peruwianki (Maria Teresa, czyli kolejna Marija w zestawie), Irlandki (Elaine), Australijki (Laura), trojki Hiszpanow (Jordi, Lourdess i Gemma) i pary Kanadyjczykow (imion nie spamietalem...., Geneview ?).
Plus 3 przewodnikow i stadko tragarzy (tzw portadores) w sile okolo tuzina, ktorzy dzwigali takie toboly, ze wstyd nam bylo (np. 20 kilowa butla z gazem, namioty, namiot jadalny, kuchenny, krzeselka, stoliki,
akcesoria kuchenne, jedzenie itd itd).

Pierwsze podejscie , jak i w ogole caly dzien, to proscizna, zwlaszcza dla nas zaprawionych w bojach w kanionie Colca. Na dodatek czeste postoje i obiad tuz przed 12ta, ktory jemy troche nietypowo (jak na survival jakiego sie spodziewalismy) w namiocie, na krzeselkach i przy stoliku. Nie bardzo nam sie to podobalo, ale wieczorny komforcik przy kolacjach na pewno kazdy pozniej docenial. Potem jakies ruiny niedawno odkrytej wioski (w wiekszej czesci od nowa zrekonstruowanej) i juz schodzimy w dol do miejsca noclegu. Po drodze (tego tez nie chcielismy) stoja jakies babki i handluja woda, cola itd.
Probujemy chichy - czegos w rodzaju podpiwka wytwarzanego z kukurydzy. Smakuje jak siki, kwasne siki, podobno orzezwia, nie wiem bo nie odczulem jakies zbytniej poprawy, za to chyba dzieki temu mialem potem
sraczke.
Kupujemy oczywiscie piwo, ponad litrowa butla jakiegos peruwianskiego pilsena za cale 10 soli (plus skandaliczne 2 sole kaucji za szklo).

Nocujemy w namiocikach 4osobowych, po 2 osob, tylko my we trojke razem. Troche ciasno (zwlaszcza z plecakami), ale moze dzieki temu troche cieplej. Troche krzywo stoja wiec zjezdza sie nogami w dol, na
dodatek krotkie jakies takie, wiec glowa dotyka scianki a nogi wypychaja plachte wejsciowa.
Sanitariaty (?), trudno to tak nazwac, sa narciarskie i lepiej ich nie opisywac, pozniej sie juz czlowiek przyzwyczail do wszelkiego syfu, ale poczatkowo mialem opory zeby tam wejsc, a prysznic tylko z zimna
woda. Idziemy szybko spac, bo jutrzejszy dzien ma byc najtrudniejszy.

04.12
Zaczynamy ostro (o 5:00 pobudka) i owe "ostro" nie konczy sie az do wpol do jedenastej. W wiekszosci trasa to kamienne schodki, lub wpol kamienna sciezka, po czyms takim najgorzej sie idzie. Czy gorzej niz w
Colca - nie, ale latwo tez nie jest, tu przynajmniej nie umieram co 10 krokow, a Colca zawsze juz bedzie kojarzyla mi sie z ekstremalnym wysilkiem.
Aha, to piekielne podejscie nazywa sie "Dead woman´s pass" (Warmihuanusca w jezyku quechua), nie wyjasniono dlaczego, ale widzielismy jak jednej donosili tlen wiec to cos tlumaczy :)
Potem zejscie w dol doliny i o 14tej koniec lazenia (nuda , nic sie nie dzieje, wiec odbywamy relaksacyjne spanie w namiocie). Poza tym dzien jak codzien, moze tylko dodam, ze NIGDY jeszcze nie kapalem sie
w tak lodowatej wodzie jak
tego dnia. Myslalem, ze mi glowa peknie jak wsadzilem ja pod prysznic, a po kilku chwilach bylem juz w ogole caly odretwialy z zimna, kazdy kto wlazil sie kapac klal na czym swiat
stoi. No i efektem bedzie pewnie jakies przeziebienie.

05.12

(to jeszcze nie dokonczone)

Ok, czas wypełnić tę lukę.

Od samego rana nad dolina unosiła się mgła i wyruszaliśmy (w końcu o jakiejś sensownej godzinie, czyli ok 7:30) mając nad głowami parasol chmur. Po szybkim podejsciu do ruin Runkuraqay naszedl mnie potezny peemes i wkrotce potem zostawilem wszystkich z tylu i szedlem juz sam. Wkrotce potem przelecz i schodze juz w dol majac przed soba po prawej stronie doliny selwe a po prawej jakies ruiny. Ruiny to po keczuansku Sayacmarca , czyli "Dominant Town", forteca gorujaca nad okolica. Wybudowana poczatkowo przez wrogow Inkow na zboczu stromej gory, potem przez nich udoskonalona, posiadajaca tylko jedno wejscie byla miejscem, ktore mialo zadanie pilnowac okolicy. Obok w dolince ponizej znajduja sie tez ruinki zabudowan stanowiacych zaplecze rolnicze dla miasteczka w ktorym zylo okolo 200 osob.

Po wyjsciu z Sayacmarca zaglebiam sie juz w dzungle, komarow przed ktorymi tak nas ostrzegano jakos nie ma. Sciezka wiedzie tuz nad ostro spadajacymi w dol zboczami ginacymi we mgle (jak na jednym ze zdjec), czasem przeciskajac sie w tunelu skalnym. Ogolnie latwizna i naprawde byloby przyjemnie gdyby nie ta mgla. Do bazy docieram prawie z tragarzami, ktorzy zabieraja sie za obiad, wiec usadowilem sie na wzgorzu myslac ze wypatrze nasz grupe i zabralem sie za uzupelnianie notatek. W koncu dalem za wygrana i poszedlem do naszych namiotow, jeden z tragarzy od razu poczestowal mnie kompotem i rozlozyl folie na plecaki - czyms smierdziala, ale rzucilem plecak pod glowe, nasunalem czapke na oczy i ucialem sobie dosc dluga drzemke, bo reszta towarzystwa dobila po conajmniej godzinie.

A po obiedzie znowu szybko pognalem przed siebie i zatrzymalem sie juz w okolicach ruin Phuyupatamarca, skad widac bylo gore Machu Picchu (bo to przede wszystkim nazwa wzniesienia nad ruinami starozytnego miasta) oraz rzeke Urubambe. Pech - znowu mgla, a widoki stamtad sa podobno niezwykle. Z gory Phuyupatamarca wydaje sie mniejsza niz w rzeczywistosci, a podobno zylo tam kilkaset osob. Tu znowu wersje przewodnikow roznily sie miedzy soba (np. "anglikom" powiedziano, ze bylo to miejsce skladania ofiar przez szamana, z kolei Zuzka u "hiszpanow" dowiedziala sie, ze to byl jakis punkt obserwacji astronomicznych), w kazdym razie oficjalne zrodla podaja, ze rzeczywiscie byl to spory osrodek religijno-rolniczo-militarny :)

A dalej dano nam do wyboru 2 sposoby dojscia do ostatniego obozowiska w Winaywayna: krotszy i dluzszy, za to z mozliwoscia obejrzenia tarasow uprawnych. Oczywiscie dziewczyny zadecydowaly, ze idziemy dluzsza droga ("bo i tak zrobimy to dwa razy szybciej niz mowia"). Po drodze kolibry, tukany i tym podobne talatajstwo, jak to w dzungli ;) Na tarasach postanawiamy uczcic Zuzki urodziny jedna buteleczka rumu, ktory taszczymy od Cuzco (kazdy po malej piersioweczce, do tego Cola, zeby przyrzadzic Cuba Libre). Rozkladamy sie na zboczu i ... pojawiaja sie Holendrzy - jedyni oprocz nas ktorzy zdecydowali sie isc ta droga. Nawet nie trzeba bylo ich dwa razy prosic , osuszylismy wszystko co mielismy ... i od razu swiat stal sie piekniejszy a sciezka w dol latwiejsza. Droge do namiotow pokonalismy praktycznie ciagle biegnac (majac chyba juz w wyobrazni sklep i prysznice z ciepla woda - pierwsze od 3 dni!).

Winaywayna to chyba najbardziej "uprzemyslowiony" punkt Inca Trail, campingi rozlozone sa wokol duzego budynku restauracyjnego, do ktorego doklejone sa duze laznie z ciepla woda. Wewnatrz oczywiscie sklepik (tu mozna kupic bilet pod prysznic za jedyne 5 soli) ktorego podstawowym towarem sa ... bilety na piwo wydawane przy barze. Oj, poszlo tego piwa troche...
Wczesniej jednak byla uroczysta kolacja i zbiorka napiwkow (do ktorej zostalem dyskretnie poproszony przez naszego przewodnika Odonta, chyba z racji wieku i siwych wlosow - chociaz jak sie pozniej okazalo byla i jedna osoba starsza ode mnie ;) ). Do dawania wielkich kwot jakos nikt sie nie kwapil , ale kazdy wysuplal te 10-20 soli i wlozywszy to w moja sliczna portmonetke nabyta w Boliwii wplatalem w dalszy ciag wydarzen Zuzke, ktora odstawila mowe pozegnalna w jezyku zrozumialym dla naszych peruwianskich braci.

A potem juz byly hulanki i swawole na sali. Tance naszej grupy zainicjowala Maria Peruwianska,ktora nie zwazajac na moj stateczny wiek i zblazowana mine bezceremonialnie zlapala mnie za reke i wyciagnela na srodek parkietu - chyba facetow brakowalo, a mi wstyd sie bylo opierac jak wszyscy dopingowali. Dobrze, ze 2 piwa wczesniej zdazylem wypic. Biedna dziewczyna bezskutecznie probowala mnie nauczyc salsy (?... teraz juz nie mam pewnosci), co przychodzilo tym trudniej ze ja nie rozumialem hiszpanskiego a ona angielskiego, i tylko dzieki wrodzonemu talentowi tanecznemu, muzycznemu i ogolnemu otrzaskaniu na swiatowych estradach udalo mi sie pojac jak nogi stawiac, zeby ani jej nie zagniesc ani samemu nie przewrocic. A tak naprawde nie mam pojecia jak mozna tak biodrami krecic, moja anatomia stawiala zdecydowany opor, podczas gdy ona cala podrygiwala i wiercila sie jak fryga. Z tych nerwow, ze tyle ludzi sie na nas gapi musialem potem ewakuowac sie do Gemmy i wypalic pierwszego od 2 lat papierosa (paskudny Lucky Strike).

Urodziny Zuzki w kazdym razie raczej sie udaly, czego dowodem byly soczyste i dzwieczne calonocne odglosy rzygania rozlegajace sie wsrod namiotow. Nas natomiast uciszala Lourdess, bo za bardzo darlismy sie w namiocie (chyba Mary bo Zuzka spala a ja to cichy przeciez jestem z natury). I fajna szklanke do piwa Cuzquena udalo mi sie wziac "na pamiatke", ale dlugo sie nia nie nacieszylem (zostala potem w namiocie - tu zwalam wine na dziewczyny, ktore wychodzily ostatnie ;)

06.12
Ostatni dzien Inca Trail.

Pobudka o 4tej (czyli jak zwykle masakra, bo impreza poprzedniego wieczoru skonczyla sie dosc pozno). Nedzne jak zwykle sniadanko i idziemy w strone bramki wejsciowej, jak zwykle jestesmy za wczesnie i odbywamy prawie pol godziny stania, slonca jeszcze nie widac. O 5:30 otworzyli i od razu zaczela sie "wielka pardubicka". Oczywiscie my nie wiadomo po co lecimy jak opetani starajac sie wymijac na waskiej sciezce wszystkich z grup, ktore staly wczesniej. My czyli ja i dziewczyny plus 2 Holendrow, jeszcze lepszych chyba harpaganow niz my.

Trase do Intipunku robimy w 40 minut (normalnie jakas godzina), mokrzy od potu, dobrze ze wodki wieczorem nie pilismy (tylko dlatego ze nie bylo skad wziac), bo niezle by smierdzialo. Potem juz delikatne zejscie w strone Machu Picchu i mozemy podziwiac jeden z najwiekszych cudow swiata. Wyglada rzeczywiscie okazale i lepiej niz na zdjeciach, mamy szczescie bo nie pada, ale faktycznie - cala dolina przykryta jest chmurami, to m.in. dlatego miasto Inkow tak dlugo bylo ukryte przed swiatem.

Stamtad juz tylko kilkanascie minut spacerkiem w dol i jestesmy w Machu Picchu. Tu trzeba zostawic plecaki (3 sole), Mary i Zuzka ze swoimi malymi tobolkami probowaly przejsc ale je cofneli na bramce. Dzielimy sie na grupe angielsko- i hiszpansko- jezyczna i zaczynamy zwiedzanie. Tego fragmentu nie bede opisywal, w przewodnikach robia to lepiej.

Po ok. 2 godzinach lazenia po ruinach spotykamy sie znowu wszyscy w jednym miejscu i decydujemy wdrapac na WaynaPicchu - gorujacy nad Machu szczyt z ktorego najlepiej widac cale miasto, to stad robione sa najlepsze zdjecia ktore potem mozna ogladac na pocztowkach.

Trase jednogodzinna robimy w 30 minut, i ta droga bardzo mi sie podobala - troche kojarzyla mi sie z naszymi trasami w Tatrach, bardzo ostro i stromo w gore, ekspozycje na przepasc, troche lin asekurujacych, skalki. Z plecakami pewnie bysmy tam zdychali, ale bez obciazenia wbieglismy tam jak stado gorskich kozic (i kozlow), mijajac po drodze kogo popadlo. Szczyt to kilka olbrzymich glazow, poustawianych pod roznymi katami, wokol ktorych juz tylko przepasc (znowu mi sie kojarzylo z tatrzanska Swinica), a widoki na okolice takie ze Tatry wysiadaja, mimo calej mojej sympatii do naszych gor. Padla mi bateria w aparacie, wiec zdjec nie mam zadnych, ale Mary i Zuzka pstrykaly.

Zejscie rownie szybkie co wejscie i ruszamy piechota do Aguas Calientes, malego miasteczka a raczej wioski, do ktorej dochodzi pociag z Ollantayantambo. To ta droga naplywa do Machu Picchu glowna rzeka turystow z calego swiata - podobno ok 5 tys. dziennie. Bilet w jedna strone - 40 dolarow, niezly biznes na tym robia, dla Peruwianczykow cena jest o polowe mniejsza. Na dol, z Machu Picchu do Aguas, mozna rowniez dojechac jednym z busow ktore kursuja non stop, ale szkoda nam forsy (chyba z 8$), poza tym mamy czas. Aha, lazac po ruinach widzimy kolujacego w dolinie wielkiego kondora, i to lepiej niz w Colce.

Do Aguas Calientes docieramy po godzinie schodzenia nudna i zygzakowata sciezka, przecinajaca co jakis czas trase busow, jako pierwsi oczywiscie. Tu w knajpie odbieramy bilety na pociag (byly wliczone w cene Inca Trail), wypelniamy ankiety nie oszczedzajac zbytnio firmy, ktora nam to zorganizowala i idziemy szukac jedzenia. Ceny zaporowe (znajdujemy w koncu solidne menu del dia prawie na koncu peronu za 15soli), ale tak to jest w takich miejscach - Aguas staje sie powoli czyms w rodzaju kurortu, buduja sie nowoczesne hoteliki i pewnie za jakis czas bedzie tu jeszcze drozej niz teraz. Btw, tuz przy ruinach Machu Picchu, na gorze, tez zrobili jeden hotel - cena od 700$ za noc (nie wierzylem, ale rzeczywiscie). Podobno nonstop ma oblozenie, glownie Japonczycy i Amerykanie. Komercja pelna geba.

Przed wejsciem na stacje kolejne zaskoczenie - gdy szukamy biletow podchodzi do nas jakas kobieta i proponuje kupno widokowek ... z wklejonymi naszymi zdjeciami sprzed 4 dni ! Szczeki nam opadaja i przypominamy sobie, ze rzeczywiscie gdy rozpoczynalismy marsz w Ollantayantambo latal kolo nas smieszny dziadek z jakims archaicznym aparacikiem podobnym do Smieny i udawal, ze strzela zdjecia. Smialismy sie wtedy, ze z niego taki paparazzi, a tu prosze , po kilku dniach, kilkadziesiat kilometrow dalej wyszperala nas w tlumie turystow jego agentka :) Pocztowki oczywiscie kupilismy, chociaz tanie nie byly (4 lub 5 soli).

Podroz pociagiem do Ollantayantambo razem z Zuzka przespalismy opierajac sie jedno o drugie glowami, a Mary chyba przegadala z Lourdess i Maria Druga Peruwianska. Do cywilizacji, czyli Cuzco dotarlismy busem o 20tej i od razu umowilismy z reszta ekipy (oczywiscie bez portadores) na pozegnalna impreze w Mama Africa, przy Plaza De Armas (lokal oczywiscie polecamy choc ceny sa takie jak wszedzie w centrum, czyli spore, np. whisky 16 soli). Do tego miejsca zaprosila nas frakcja hiszpanska, ktorzy juz tam byli wczesniej i podobala im sie salsa odstawiana przez barmana (notabene niezle zonglujacego rowniez butelkami). W ogole muzyka byla odpowiednia, nie takie techno jak w Mithology. Nie bede zdradzal ile wypilismy, w kazdym razie w trakcie imprezy niektorzy poddali sie zabiegowi tatuazu (ja jeszcze nastepnego zmywalem chinskiego weza wymalowanego od policzka az po kark, Jordi mial wokol ucha jakiegos motyla, Laura podcieniowane oko jak kobieta-kot albo Zorro, a wzoru Gemmy nie potrafie opisac, ale wygladala dosc koszmarnie) a zabawa skonczyla sie o 5tej nad ranem, chociaz niektorzy jeszcze przejawiali ochote na dalsze tance, a Lourdess juz kompletnie nie przejmowala sie wylamanym zebem (przypominam - gorna jedynka), mimo ze bez niego wygladala jak swiezo upieczona wiedzma i smiac sie chcialo jak sie na nia patrzylo ;)

Jeszcze ostatni pozegnalny hamburger w zaspanym lokaliku (to bardziej na sniadanie bo zaczynalo switac), usciski i kazdy ruszyl w swoja strone.

02.12 - Cuzco (Peru)

Cuzco przywitalo nas deszcem i chmurami, ale raz na 4 dni moze padac - tak napisano w przewodniku. Od razu ( mimo stadka naganiaczy) kazalismy sie zawiezc do hotelu Pirwa, ktory polecili nam Saszki. Mimo staran nie udalo sie ich pokonac i wywalczylismy pokoj za 13 soli, a nie 12. Moze nie bylismy juz tak zdesperowani i na dodatek noc w tym smierdzacym autobusie troche nas wymeczyla.

Pirwa to schronisko dla backpakersow, wiec pokoje nie byly zbyt intymne, w kazdym po kilka pietrowych lozek, ale klimat panuje tu sympatyczny, a samo wnetrze urzadzone jest troche w stylu kolonialnym, dwa patia, schodki, amfilady. Plus darmowy internet (do ktorego nie dalo sie w ciagu dnia dopchac, bo okupywali go jacys smarkacze) oraz , uwaga: PLAZMA, pierwsza jaka spotkalismy podczas calej podrozy, wypas ;) No i w koncu po kilku dniach obrastania brudem moglismy sie wreszcie umyc jak ludzie. Dostalismy pocztakowo przydzial do pokoju, gdzie juz ktos mieszkal (jak sie okazalo nie sam, o czym ze zdziwieniem przekonal sie nasz recepcjonista - jakas mloda parka zydowska, ktora zrobila taki chlew w pokoju, ze szkoda gadac.

Ruszylismy na zwiedzanie miasta, ktore jeszcze nie zdazylo sie obudzic (byla niedziela, na dodatek w czesci starego miasta padlo swiatlo). Na rynku trafilismy na parade wojsk wszelakich. Peruwianczycy lubuja sie chyba w mundurach, sciagneli tyle roznych rodzajow wojsk i policji, ze chyba nawet Polsce tyle nie widzialem, jacys komandosi, ratownicy gorscy, ze 3 gatunki policji, w tym jacys po cywilu, kobiety w mundurach, sluzba zdrowia, orkiestry itd. Wszystko to strzelilo ognista defilade przed trybuna honorowa (polowa to jakas generalicja).

Po powrocie mielismy juz swoj pokoj, wiec znowu ruszylismy w teren. i tu uwaga: udalo nam sie za przyzwoita cene wynajac 3 porzadne Hondy enduro! 35$ za 4 godziny. Pojemnosc niby niezbyt duza (400cm3), ale ile radochy. Kolesie o nic nie pytali a my tez mocno lekkomyslnie to zalatwilismy, nie mielismy praw jazdy (ja nawet w Polsce nigdy nie mialem przeciez), zadnych dokumentow typu dowod rejestracyjny, ubezpieczenia i tak wlaczylismy sie w normalny ruch uliczny :)

Mielismy za to kaski enduro, gogle, rekawice i kurtki. Wszyscy sie oczywiscie za nami ogladali, gdy jechalismy uliczkami jedno za drugim. Planowalismy ambitnie zwiedzic Moray (jakies 40 km od Cuzco), gdzie dokonano kilku odkryc archeologicznych i jakies slone jeziorka, ale czasu starczylo tylko na pierwszy punkt programu, reszte zajal dojazd (krete gorskie ulice) i wloczenie sie po jakichs wertepach.

(Znowu zachcialo mi sie motoru!)

Wywialo mnie niezle, mimo ze przezornie ubralem marihuanowe kalesony, no i kask enduro jest otwarty, nie lubie takich :) Wracalismy juz dosc pozno, spieszac sie by w narastajacym ruchu zdazyc na czas oddac sprzety. Na szczescie nikt nas nie zatrzymal (mimo ze nawet udalo nam sie pojechac pod prad, ale policjantka laskawie kiwnela nam reka). Dzien zaliczamy do udanych :)

Wieczorem szybka wizyta w HikingPeru (oszusci, ale o tym kiedy indziej) i oczywiscie w Mithology, dyskotece w ktorej mielismy sie spotkac z ekipa Pizarro. Przyszedl sam sierota, bo reszta sie podobno pochorowala, na dodatek sam tez nie mogl pic , bo caly tydzien balowali gdzies po knajpach.

Btw : Mithology nie polecamy, Hotel Pirwa za to jak najbardziej.

ps Wieczorem razem z Zuzka zasluzenie otrzymujemy dawno juz obiecany masaz w wykonaniu zawodowca, czyli Mary - specjalnosc: masaz klasyczny. Troche za lekko jak dla mnie, ale moze po paru drinkach mniej reagowalem na bodzce ;) W kazdym razie nie omieszkalem o tym poinformowac masazystki, ktora to mocno oburzylo ale nie zabila. Zuzka za to zasnela jak aniolek :)))

01.12 - Arequipa (Peru)

Wlasciwie ostatnie dwa dni mozemy sobie spokojnie wyjac z zyciorysu. Bo nie wiem czy jest sens opisywanie ze w ciagu prawie 48 godzin z Boliwii przy granicy z Argentyna przedarlismy sie do Cuzco w Peru, kiedys zlicze ile to kilometrow, ogolnie jestemy wykonczeni i brudni, a ja mam taki humor ze moge kogos ubic.

Jak juz udalo nam sie wsiasc w San Pedro de Atacama w autobus (najpierw sie okazalo ze nie przyjmuja za bilety w dolarach a my nie mielismy chilijskich pieniedzy wiec Zuzka zostala a my biegiem lecielismy szukac jakiegos kantoru, w jakims sklepie stara baba wybrzydzala na 50$ ktore wygladalo lepiej niz wszystkie jej banknoty jakie miala na stanie, a jak dobieglismy z powrotem to okazalo sie, ze nie ma biletow, bo to byla pomylka. Grozilo nam uwiezienie do wieczora w tej dziurze, wiec dogadalismy sie z kierowca, ze nas wezmie na miejsca stojace, tzn mnie na stojace, a dziewczyny chcial posadzic kolo siebie cwaniaczek jeden :) I znowu sprint po plecaki, zostawione u Mr Grzywki, i z powrotem z plecakami, cala operacja zajela jakies 10-15 minut i dorwalismy autobus po drodze bo juz zdazyl wyjechac) .Miejsca siedzace jednak sie znalazly i w dosc dobrych warunkach dojechalismy do Calama. Tam kierowca zainkasowal ukradkiem 3000 $ (chilijskich oczywiscie), a my poszlismy szukac autobusu ktory moglby nas wywiezc dalej.Tu polecamy linie Frontera :) Cena wprawdzie niezbyt mala ( udalo nam sie stargowac w kasie na 10 tys od osoby, czyli na 20$), ale inni byli drozsi, a tak naprawde ich nie bylo.

Polaczenia w Chile nie sa tak rozwiniete jak w Peru na przyklad, pewnie dlatego ze tu wiecej ludzi ma swoje samochody.Zostawilismy plecaki w przechowalni i poszlismy obejrzec miasto. Nic ciekawego. Dziwilismy sie, ze takie Chile, sasiad Peru i Boliwii moze tak sie roznic. Gdyby nie ludzie, w wiekszosci o ciemnej karnacji (ale i tak jasniejsi a nawet sporo bialych) i zabudowania moznaby myslec ze to jakies europejskie miasteczko. Nowe samochody, swiatla na skrzyzowaniach, sklepy z cenami warszawskimi, knajpy itd. Zafundowalismy sobie lody w najbardziej chyba wypasionej kawiarence w miescie, za 3 tys czyli 6$ dostalismy takie wielkie puchary ze ledwo je pomiescilismy. Wlasciwie w Calama bylismy typowymi niedzielnymi turystami, lazilismy po deptakach i nic nie robilismy. Nuda. Ale i miasto, tak jak pisalem, niczym sie specjalnie nie wyrozniajace. Obiad wypatrzylismy w jakiejs jadlodajni, calkiem dobry byl, z tego co pamietam calosc za 3 osoby razem z piwem to jakies 10 tys, czyli 20$.

Z ciekawszych rzeczy: znalezlismy na ulicy zwitek banknotow, kopnalem go noga w strone Zuzki nie wiedzac czy to nie jakas podpucha, ale byly to prawdziwe chilijskie dolary, za chwile dogonil nas ich wlasciciel, ktoremu Zuzka wyrwala jeszcze 10% znaleznego. Przynajmniej tyle chciala, ale przeliczylismy sie w rachubach bo kasy bylo duzo wiecej, ponad 40 tys. Faceci na ulicach o wiele bardziej chamscy niz u sasiadow. Tzn tylko dla naszej blond Mariji. Gwizdali za nia caly czas, albo darli geby z jakimis zaczepkami, nie mowiac o tym, ze KAZDY, niewazne czy jechal samochodem, szedl druga strona ulicy czy siedzial u fryzjera nie mogl oczu oderwac (nie licze tego dziadka ktory pewnie byl slepy i nawet nas nie widzial - to apropo testu czy rzeczywiscie wszyscy sie gapia :).

O 22:30 (z jakims opoznieniem) wpakowalismy sie do autobusu i to byl najlepszy autobus jakim do tej pory jechalismy (noz mi sie w kieszeni otwiera jak spojrze na ten chlew ktorym teraz sie przemieszczamy...) - siedzenia z podnozkami, fotele mozna prawie polozyc i to bez ryzyka ze komus z tylu miazdzymy kolana, dzialajace swiatelka nad fotelami (do te pory wszedzie bylo pelne zaciemnienie). Naprawde super warunki. No i ludzie czysci i normalnie ubrani... To wlasnie raczej my na ich tle prezentowalismy sie jak brudasy.Ok 7mej dojechalismy do Arici, gdzie wcisnelismy sie na ostatnie cholernie twarde miejsca w jakims nedznym autobusie do Tacna. Na szczescie droga niedaleka, niecale 60 km. Na granicy chilijsko-peruwianskiej, wszystkich wygnali z autobusu do kontroli paszportowej i bagazowej (bez problemu bo to juz posterunek peruwianski) i po 7mej meldowalismy sie w Tacna (kolejna zmiana strefy czasowej i zyskalismy 2 godziny). Tu klasyczna walka o klienta, czyli naganiacze ciagnacy nas do biur firm autobusowych - od razu sie czlowiek lepiej czuje i moze dyktowac warunki. Bierzemy linie Flores, 35 soli od glowy, i o 8:30 ruszamy do Arequipy. Flores tez moze byc, przynajmniej klasa Imperial, nie smierdzi, daja jakies ciasteczka i napoje.Przed 14 (1go grudnia) dobijamy do Arequipy.

No, w koncu u siebie! To miasto wydaje nam sie nasza oaza spokoju (nie liczac oczywiscie Uakaczinki ;), taksoweczka 3 sole do centrum, obiad jak zwykle w El Erraje (POLECAMY!), tym razem jest wiecej ludzi bo sobota, ale szef nas poznaje i usmiecha sie na przywitanie. Drink na dachu przy Plaza Del Armas, skad roztaczaja sie swietnie widoki, wprawia nas w calkiem dobry nastroj, postanawiamy wyczyscic sobie buty o ulicznego czysciciela. Wybieramy zawodowca, z calym wlasnym kramikiem, czyms na ksztalt szafy gdzie opierajac nogi na metalowych stopkach moze siedziec obok siebie w fotelikach nawet 3 osoby (i studiowac gazete np :). To co ten koles (mlody ale widac ze lata doswiadczen) wyprawial z butami Zuzki nawet nagralismy. Z szarych i zapyzialych znowu zrobily sie nowe, tworzyl kolory mieszajac jakies swoje proszki i nacieral nimi skore tak, ze wygladala jak nowa, po prostu magik. Cale czyszczenie Zuzki zajelo solidnie ponad 30 minut! Ja juz nie mialem tyle cierpliwosci, oczyszcil mi tylko z kurzu, natarl czym skore, posprejowal i wyglancowal gume na asfaltowo czarna. I pomyslec ze taka usluga kosztuje 4 sole ( 3 zl 20 gr). Nastepne czyszczenie butow tylko w Arequipie. Aha, koles ma renome, ludzie przynosili mu tez buty do wyczyszczenia na pozniej, nawet ksiadz chcial sobie wyczyscic trzewiki, ale akurat zajelismy miejsca :)

Dojezdzamy do Cuzco wiec bede sie streszczal. Jest 6:15. Wyjechalismy z Arequipy o 20 (bilet 20 soli). I jest to kolejna traumatyczna podroz w tej calej wyprawie.

Niby autobus ma wszystko co potrzeba, Marija nawet ustapila mi miejsca, bo ostatnio jechalem wbity w fotel przede mna i na dworcu pewnie widac bylo moje niezadowolenie, jak znowu wybralismy jakas podrzedna linie, ale to co tu sie dzialo to granica mojej cierpliwosci. Po pierwsze caly przod autobusu wypelnialy jakies dzieciaki na wycieczce, my siedzielismy zaraz za nimi. Nie wiem czy byla jakas chwila, zeby wszystkie na raz zasnely przynajmniej na godzine. Pol nocy jakis kretyn puszczal melodyjki z telefonu, po kolei wszystkie jakie mial i tak w kolko, po godzinie przerwa i od nowa. Jedna dziewczyna nie zdazyla doleciec do ubikacji i zsikala sie centralnie pomiedzy siedzeniami, potem to wszystko splywalo w dol schodkami do drzwi. Wiadomo jak smierdzialo, tym bardziej ze drzwi od lazienki przestaly sie zamykac i lataly sobie w te i z powrotem w zaleznosci czy hamowalismy czy przyspieszalismy. Obok siedzialo male dziecko, ktore tez kilka razy urzadzalo w nocy koncert. W nocy wlezli jacys indianie, smierdzieli tak ze musialem oddychac przez chustke, byl taki tlok ze jedna z tych bab siadla zreszta w korytarzu akurat w tym miejscu gdzie byly siki, jakis dziadek o malo nie wybil mi oka torba, klasyczny koszmarek. Dobrze, ze to ostatnia taka podroz, z Cuzco do Limy wracam normalnym autobusem, nawet jesli bede mial przeplacic. Boje sie myslec jak smierdze. :)

Jutro zaczynamy rano wyjscie na Machu Picchu (4 dni, powrot 7go), wiec nie bedzie zadnych informacji. Mam tylko nadzieje, ze to bedzie mniejszy hardcore niz Colca.

30.11 - San Pedro de Atacama (Chile), Calama (Chile)


Cholera by to wziela, niby wakacje a kolejny raz trzeba wstac przed switem. Na dodatek kac i bol glowy.

Na dworze lodownia, Narciso mowi ze niby 8 stopni, ale trudno w to wierzyc jak jest szron na szybach. Pakujemy graty w ekspresowym tempie i pierwsi wyjezdzamy z wioski. Ale zimno, ogrzewanie jakies nedzne, na dodatek wieje z kazdej dziury i wiecznie opadajacej szyby. Gdzie tak po 6tej dojezdzamy do gejzerow, wlasciwie to nie wiem czy to nazywac gejzerami, bo woda z nich nie strzela. Unosi sie tylko intensywnie para i wszedzie czuc zapach siarki, boimy sie zagladac w glab tych dziur wiec bezposrednich zdjec nie ma :) Potem najwieksza atrakcja poranka, gorace zrodla. Dojezdzamy to kilku bajorek, jedno z nich jest bardziej cywilizowane. Rozbieramy sie tym mrozie rzucajac ciuchy tak jak inni na ziemie i blyskawicznie zanurzamy. Goraco az parzy, podobno 33 stopnie, nie wiem ale ulga dla zgrabialych rak i zmarznietego tylka. Plytko, siedzi sie na dnie i patrzy jak co chwila docieraja nastepne terenowki i kolejni zawodnicy pozbywaja sie ciuchow. Narciso w tym czasie zajmuje sie przygotowaniem sniadania.

Oczywiscie nie obylo sie bez przygod. Przy wchodzeniu ktorys z chlopakow krzyknal do Mary:

- Na glowke!

A ona jak nie wleci do tej wody! Dokladnie tego nie widzialem, moze i lepiej, bo opis bedzie mniej drastyczny :) Na glowe nie skoczyla ale na szczescie reka cala, troche stluczona i poraniona ale nie zlamana. Dopiero by byl Meksyk. i pewnie koniec wycieczki dla tej szalonej baby ;)

Wygrzalismy sie i wyplawilismy i ruszylismy dalej do tzw Laguna Verde, z racji zielonej wody na skutek istnienia w tym jeziorku jakichs stworzonek czy innego talatajstwa. Wyglada w kazdym razie naprawde widowiskowo, zwlaszcza z odbijajacym sie na powierzchni wody wulkanem stojacym za jeziorem. Aha, po drodze jeszcze mijalismy Deserto El Salvador Dali, pustynie na ktorej rzedem staly jakies skalki czy kamienie, podobno Dali namalowal podobny obraz (nie wiem, nie znam sie).

i teraz najprzyjemniejszy punkt programu dla naszych towarzyszy: Narciso wywozi nas na granice boliwijsko-chilijska, gdzie rozstaniemy sie z Majka, Zyleta i Szaszka. Tam czeka na nas bus ktory dowiezie nas do San Pedro de Atacama. Tak, tak, to kolo pustyni Atacama. Wlasciwie wyjezdzajac do Uyuni nie planowalismy, ze znajdziemy sie tak daleko, w trojkacie granic boliwijsko-chilijsko-argentynskiej, ale jak przypomnielismy sobie droge od Puno w Peru, poprzez Copacabane, La Paz i wreszcie Uyuni to zdecydowanie odechcialo nam sie wracac ta sama droga.

(Teraz pisze te slowa jadac wlasnie w strone granicy chilijsko-peruwianskiej wzdluz Atacamy, szary piach gdzie okiem siegnac)

Na granicy znowu wypelnianie papierkow imigracyjnych, ale tym razem boliwijczycy wydzieraja od nas dodatkowo po 15 bolivianos, bezprawnie oczywiscie, ale wez tu sie kloc na posterunku policji, nawet jesli to jakas nedzna chatka na srodku pustyni.

Pozegnalna fotka i Szaszki odjezdzaja, maja czekac po naszym wejsciu na Machu Picchu na Marije w BuloBulo :))) Z tym BuloBulo to niezly zamet, bo jada tam do jakichs misjonarzy, ale tej miejscowosci nie ma na zadnej mapie i im wiecej mapek widzielismy tym silniej rosla obawa, ze taka wioska po prostu nie istnieje. i tu cud, na rzeczonym posterunku Marija znalazla BuloBulo na mapie. Jedna jedyna mapa od LaPaz do Chile na ktorej bylo BuloBulo :)

Pakujemy plecaki do autobusiku, ktory ma zawiezc nas i innych extranjeros do San Pedro de Atacama.

To juz chilijski srodek lokomocji, od razu razu rzuca sie w oczy jego lepszy stan i dostatniej ubrany kierowca (mamy jego zdjecie, bo ma zabojcza grzywke, godna najlepszej galerii) , ktory przed wyruszeniem udziela nam instruktazu co sie bedzie dzialo na granicy chilijskiej. Bo posterunek jest w San Pedro, 40 minut dalej.

Po kilku minutach konczy sie droga pustynna i kierowca oznajmia dumnie, ze dotarlismy do cywilizacji - wjezdzamy na regularny asfalt, porzadna autostrada rzeczywiscie. Mysle, ze to najlepsza z drog jaka do tej pory jechalismy w Ameryce Pd, ta po ktorej teraz jedziemy do Calama jest identyczna, od razu widac ze Chile to bogatszy kraj niz Boliwia a moze i Peru.

Bogatszy co wcale nie oznacza, ze bardziej nam sie podoba. i moze nawet nie chodzi o ceny, choc to rowniez (sa 2 razy wieksze niz w Boliwii).

Otoz po przyjezdzie do San Pedro de Atacama autobus zajezdza pod posterunek, gdzie maja nas zweryfikowac czy nie przewozimy czegosc niedozwolonego, a lista tych rzeczy jest dosc dluga.

Od raz po wyjsciu z autobusu kazdy musi stanac na gabce nasaczonej jakims srodkiem dezynfekujacym, niby w celu odkazenia. Nam to wsio rawno, ale Ci w klapkach maja pewnie gorsze wrazenie, bo nie wiadomo co to za piana lepi im sie do nog. Potem kontrola paszportowa, a potem dostajemy nasze plecaki i wchodzimy do sali z dlugim stolem za ktorym stoi kilku Chilijczykow. i zaczyna sie regularna rewizja. Nie wiem co to za kraj, gdzie tak sie traktuje turystow(i to bez wzgledu na narodowosc, bo sa tu i Niemcy i Amerykanie i Anglicy nawet Litwini, mieszanka z calego swiata).

Nie wolno miec zadnej zywnosci, produktow roslinnych i zwierzecych, nasion, drzew, miesa itd itd, na liscie sa jeszcze oczywiscie inne przedmioty jak nieuzywane sprzety rtv i agd, leki, zbyt duze ilosci papierosow i alkoholu ale to juz powiedzmy normalne. Otrzymujemy informacje, ze jak cos znajda u jednej osoby to caly autobus bedzie czekal az nie wyjasnia sprawy, poza oczywistym zarekwirowaniem takiego towaru moga dodatkowo ukarac mandatem a nawet wsadzic do wiezienia (to oczywiscie za narkotyki albo inne powazne przestepstwo, ale zaniepokojenie ogarnia wszystkich). Jeszcze w drodze do San Pedro koles przede mna wysypal cala torbe lisci koki przez okno, my tez wywalilismy do kosza nasze liscie plus prazone ziarna bobu albo innej fasoli, bulki. Podobno to wszystko ze wzgledu na przepisy sanitarne. Trafiam do jakiejs normalnej babki, ktora sprawdza mi dokladniej maly plecak a duzy tylko pobieznie przeglada, mowie ze nie mam zadnych warzyw i owocow, a lekarstwa tylko do wlasnego uzytku i jestem wolny. Marija tez, chociaz obie z Zuzka baly sie, ze zabiora im bransoletki z jakichs kolorowych nasionek ktore kupily w Meksyku - jednej dziewczynie widzielismy jak zabrali. Zuzce nie poszlo tak dobrze jak nam, najpierw przyczepili sie do wisiorkow w ktorych zalany byl lisc koki, taki gadzecik ktory Zuzka kupila na bazarku w LaPaz, a potem wywachali zapach drewienka szczescia (tez bazarkowy upominek) i zaczeli pytac o koke. Zuzka pokazala im to drewienko, a Ci zabrali i kazali pisac od nowa oswiadczenie celne, ze wwozi niedozwolone towary. Nienormalony kraj, zwlaszcza na tle tak przyjaznych w sumie Peru i Boliwii.

Ale na pewno bogatszy, to widac wszedzie, samo San Pedro de Atacama nie jest moze jakas metropolia , a raczej wioska, ale rzeczywiscie nie ma takiego syfu jak np w Boliwii. Wolimy jednak Peru i Boliwie, przynajmniej na razie :) Moze dlatego Chilijczycy wlasnie nie sa lubiani ani przez Peruwianczykow ani Boliwijczykow (tak mowili ludzie z ktorymi rozmawialismy), bo uwazaja sie za lepszych i bogatszych. Ale ulice tu rowniejsze, nie trabia jakos i jezdza zgodnie ze swiatlami, pewnie lata rzadow pod uciskiem Pinocheta zrobily swoje.

Ok, dojezdzamy do Calama, musielismy rzucic sie w tym kierunku, bo nie bylo juz biletow do Arici (kolejna rzecz na minus - w Peru i Boliwii to autobusy zabijaly sie o turystow, tutaj chyba jest na odwrot) a stamtad musimy dostac sie do Tacny, zeby przekroczyc granice chilijsko-peruwianska. No i za cene biletu z San Pedro do Arici moglibysmy objechac pol Boliwii w te i z powrotem.

Pewnie jak to sie znajdzie w blogu to juz dawno bedziemy w Cuzco, a na razie mam zatkane ucho bo z ponad 4 tys metrow zlecielismy na niziny.

Z ostatniej chwili:

Udalo mi sie dostac do internetu, wiec wrzucilem co mialem, o 22giej odjezdzamy z Calama do Arici.

29.11 - gdzies w pustyniach Boliwii


Dzien niezbyt ciekawy, przynajmniej dla mnie.

Wloczylismy sie po pustyni, co jakis czas wpadajac do roznych lagunek, gdzie mozna bylo np poprzeganiac flamingi. Kazda z tych lagun miala swoja nazwe, ktorych obecnie nie pomne, moze potem podopisuje dla potomnosci jak jakas mapke obejrze.

Hmm, co jeszcze... Moze Arbola Del Piedro, kamienne drzewo ? Widzielismy oczywiscie rozmaite lamy, wikunie I smiesznego wizkotche(?), krolika z dlugim ogonem chowajacego sie w skalach, ktory nawet dal sie nakarmic bulka, liska albo cos wygladajacego jak lisek, ktory stal obok drogi, ten tez zostal poczestowany kanapka, ktora z wielka podejrzliwoscia chapsnal i oddalil sie na bezpieczna odleglosc. Poza tym krajobrazy i widoki, szare powypalane gory, no jak to na pustyni. Na wieczor zajezdzamy do Rezerwatu, 30Bs, gdzie mamy nocowac. Przed brama stoi zdezeleowana poczciwa Jawa. A w rezerwacie Laguna de Colocarada, lsniaca na czerwono od jakichs zyjatek i pelna flamingow. Nocleg w sporej chalupce, gdzie oprocz nas jak zwykle zanocuje pare innych ekip. Zeby nie bylo za latwo to nie ma cieplej wody, prysznica tez ale jest szlauf, i dwa kibelki, dosc oblegane jako ze w sumie jest nas tu dwadziescia pare osob nie liczac obslugi. Salka nawet niezla, bo przyjechalismy wczesniej niz inni. Pytamy Narciso czy oprocz winka ma dla nas jeszcze jakis alkohol, smieje sie i mowi ze nie, ale ze dalej w osadzie jest jakis sklepik. Oczywiscie ruszamy po zaopatrzenie, wybor ubogi i drogo, ale nie ma wyjscia.

Przed kolacja Marija, ktorej brak wrazen (mowilem ze to byl nudny dzien), chce lezc na pobliska gore (na oko ponad 5 tys, bo juz my jestesmy na ponad 4 tys), ale wobec kompletnego braku zainteresowania (nie ma szans zebysmy zdazyli przed kolacja chocby tam sie wdrapac, nie mowiac o powrocie) zgadza sie na mniejsza, na ktora koniec koncow idziemy we dwojke bo reszta cieniakow wymieka ;)) Lodowaty, przeszywajacy wiatr od czola i troche miekkie podloze, a potem kamienie nie ulatwiaja podejscia, ale zapinamy 3 bieg i w ostrym tempie stajemy na szczycie jeszcze przed zachodem slonca. Tym razem postanowilem byc twardy i nie dac sie zjesc blondynce ;) a moze po prostu dala mi szanse, nie wiem :)

Kolacja srednia, spaghetti. Wieczor konczymy przy winie i piwie grajac w Mafie (dla mnie nowosc ale to chyba jakas narodowa gra awuefistow ;] i drac sie na korytarzu do poznej nocy. A pobudka zaplanowana na 4ta.

28.11 - Salar De Uyuni (Boliwia)

W Uyuni od razu po rozladunku zaczeli zaczepiac nas naganiacze na wycieczke na slone jezioro.

Wytargowalismy na 65$ od osoby za 3 dniowy tour dzipem. Wlasnie sie w nim gnieciemy wiec reszte dokoncze pozniej.

...

Pisze dzip, mysle terenowka, czyli Land Cruiser.

Chcemy cos zjesc, do wyboru sa dwa sniadania: continental i american. Pierwsze 10Bs drugie 14Bs, a rozni je 2 rzeczy: continental to pieczywo, maslo, dzem i do wyboru kawa, herbata itd, a w american dochodzi dodatkowo: jajka smazone lub gotowane oraz sok, np bananowy z mlekiem, bardzo dobry, wiem bo bralem.

Umowilismy sie na 10:30 wiec zanim przyjedzie koles ze sprzetem idziemy w teren poszukac wodki.

Na wieczor. Na wszelki wypadek . A nuz trafi sie jakas okazja.

Lepiej nie wyobrazac sobie miasteczka w ktorym wyladowalismy jako w ogole miasteczka. To jest tak: pustynia, zewszad nic oprocz piachu. W srodku tego pare niskich zabudowan, jakis kosciolek, szkola, bazar... To miasto wyglada gorzej niz w westernie, naprawde (pomijajac fakt ze znaja tu internet i mp3, a z pirackimi kopiami filmow sa prawie na biezaco).

Ok, jeden jedyny sklepikarz ma wodke, cale 0.9 litra za trzysiedziesci pare bolivianos, niewiele ponad 10 zlotych polskich. Kupujemy.

Wyprawa na Solar de Uyunì, to wlasciwie trudno opisac, trzeba zobaczyc. Miliony lat temu mniej wiecej w centralnej czesci Boliwii bylo morze, ktore po zmianach klimatu wyschlo, pozostawiajac pomiedzy wysokimi gorami olbrzymia pustynie. Obecnie posrodku tej pustyni znajduje sie wielka ogromna polac soli o grubosci od 1 do 9 metrow. Wyglada to niesamowicie, jakby na srodku pustyni wszedzie byl snieg. Na skutek efektow swietlnych i odbijania jak w lustrze od lsniacej tafli soli gory na horyzoncie wygladaja jakby plywaly zawieszone w powietrzu. Odwiedzamy jakies domki, wszystko zbudowane z soli, wnetrza tez, stoliki, lawy, lozka - mozna tu wynajac pokoj i nocowac. Potem mknac po spekanych taflach soli jedziemy do wyspy incahuasi (to po keczuansku Dom inkow, czyli Casa Del inca). Jest to wlasciwie ogromna skala pochbodzenia wulkanicznego, poszarpana ostrymi kamieniami i porosnieta kaktusami. Przyjmuje sie ze kaktus kazdego roku rosnie o 1 cm, najwyzszy ma troche ponad 12 metrow, czyli 1203 lata, sporo. Na gorze mozna obejrzec Luk Koralowy, skale tworzaca grote, obrosnieta skamienialymi koralowcami, jeszcze jeden dowod na istnienie tutaj morza. Obejscie wszystkich tych przybytkow zajmuje ok 30 minut i kosztuje 10Bs ktore chcielismy zaoszczedzic obchodzac wyspe z boku by ominac glowna sciezke i babke sprawdzajaca bilety, ale wypatrzyl nas jakis czujny straznik na rowerze i stanowczymi slowami zawrocil, nie dalo sie z nim dyskutowac. Nasz kierowca, ktory tutaj pelni rowniez funkcje kucharza i sprzataczki przygotowuje w tym czasie obiad, ktory podobnie jak wiele innych zalog (prawie wszyscy w Land Cruiserach) zjemy na solankowych stolikach. Jedzenie calkiem dobre, steki z koscia z lamy, do tego jakas dziwna odmiana drobnej kaszy, smacznej, jakies warzywa. i znowu w droge. Nastepny punkt to jaskinie Galaxis, odkryte w 2003 , z niezwyklymi formami skalnymi, ktore utworzyly tez jakies koralowce, oraz jaskinia gdzie odnaleziono jakies mumie (znowu truchelka ktore mnie nie interesuja). Wszedzie wokol szara pustynia, skaly, jakies resztki krzaczkow, upal wsciekly, ale jest tu jakies zycie, czasem widac jakies wikunie (czyli ichnie sarenki) , czasem lamy. W zasadzie nic sie nie dzieje, jedziemy i podziwiamy krajobrazy, gory.

Nocleg mamy zaplanowany w malej wioseczce na niezlym wygwizdowie, ktora tworzy pare rzedow szarych zabudowan z cegiel z uschnietego blota, jakis kosciolek. Wszedzie walesaja sie lamy, skubiace nie wiadomo co z ziemi. Nocujemy wraz z 3 innymi zalogami w malym hospedaje, kolacyjka dosc bogata, zapijamy wodka argentynska stylizowana na Finlandie (pokazujemy tez Narciso, naszemu kierowcy, jak sie po polsku pije - biedaczek nie mogl polknac za jednym razem i troche go wykrzywialo, ale potem juz byl caly happy ;) i idziemy spac.

27.11 - La Paz (Boliwia) , nowa nadzieja


Po przygnebiajacym wieczorze przyszedl przyjemniejszy poranek. Lazienke mamy na tarasie na samej gorze, z widokiem na miasto. La Paz lezy w dolinie na zboczach ktorej poprzylepiane sa wszedzie domy, glownie z czerwonej cegly. Wczoraj jak zjezdzalismy w glab miasta to tak jakbysmy schodzili w glab studni pooswietlanej lampkami, fajnie to wygladalo. Niestety dzieki temu rowniez powietrze w miescie jest mocno zanieczyszczone , pelno tu samochodow ktore ostro smrodza.

W naszym hosteliku, ktory czasy swietnosci ma juz dawno za soba mieszkaja jacys dziwni ludzie, jak w komunie.Siedza pod schodami wokol stolow, costam czytaja, pala jakies fajki albo blanty, ceruja jakies spodnie, panuje raczej milczenie. Wygladaja jak dzieci kwiaty, dredy, brody, powyciagane koszulki, jakies chusty , no prawdziwa komunka, tak jak wyszlismy tak spotkalismy ich po powrocie, wiec za wiele zajec nie maja. Moze gromady butelek po winie w katach to ich dzielo :)

O 10 spotykamy sie na glownym placu przed katedra z Majka,Szaszka i Zyletem. Nocowali gdzies u ksiezy i razem mamy dalej kontynuowac wyprawe, przynajmniej przez jakis czas. Obgadujemy w kafejce plany na dalsza droge (caffe con leche doble = 15 Bs) i ruszamy na miasto. Pomni wieczoru i ostrzezen trzymamy sie w grupce, aparaty mocno w garsciach a plecaki na brzuchu. Podobno nie ma dnia, zeby cos sie nie stalo z jakims turysta,niedawno zaginelo 2 Niemcow. Sposoby sa rozne, np falszywi policjanci po cywilu, z plakietkami ktorzy chca sprawdzic Ci dokumenty, potem niby kaza jechac ze soba na komisariat i juz sluch po Tobie ginie, a w najlepszym razie jestes ogolocony ze wszystkiego, albo pochlapia Cie jakims keczupem i oferuja pomoc przy czyszczeniu a tymczasem jestes obrabiany, albo falszywe taksowki z jakims pasazerem itd. Zyleta opowiadal, ze w Ekwadorze opowiadali mu o sytuacji, ze podchodzi jakis gostek z kartka papieru nasaczona jakims narkotykiem po dotknieciu ktorej jestes bezwolny i robia z Toba co chca.

Nam na szczescie nic zlego sie przytrafilo, obeszlismy kawalek miasta, zabytkow niewiele, ale i nie pchalismy sie do muzeow. Z ciekawszych rzeczy to katedra z tablica upamietniajaca wizyte Jana Pawla ii, bylismy tez na cmentarzu ktory wyglada zupelnie inaczej niz nasze polskie: nie ma tam pojedynczych grobow tylko wysokie budyneczki ktore od frontu maja przegrodki ze szklanymi drzwiczkami o wielkosci jakies 50 na 50 cm. i stoi sobie po obu stronach alejki taka sciana okienek za ktorymi poukladane sa kwiaty, zdjecia, tabliczka upamietniajaca zmarlego i rzeczy ktore lubil, np widzielismy schowki z papierosami, jakimis alkoholami, jedzeniem itd. Niektore domki sa wielopietrowe, tzn zeby siegnac do wyzszych okienek trzeba wejsc po schodkach, niektore sa wlasnosciami calych rodzin. Nie jest tak zielono jak w Polsce, ale wszystko wyglada schludnie i ladnie.

Bylismy tez na tzw Miradol KiliKili, punkcik widokowy w centrum miasta polozony wysoko w gorze, z ktorego widac panorame miasta. Super widoki.

Obok cmentarza zachcialo nam sie jesc i weszlismy do jakiejs przypadkowej jadlodajni. Niesamowite wrazenie... Bylismy jedynymi bialymi w miejscu gdzie stoluja sie zwykli boliwijczycy, nawet niekoniecznie najbiedniejsi choc miejsce ewidentnie bylo nastawione na raczej tych mniej zamoznych, ale i cale rodziny zupelnie normalnie wygladajacych mieszkancow La Paz . Menu del dia bylo po 7 bolivianos (jakies niecale 3 zl), a my wzielismy danie za 15 Bs(jakies 5 zl) , i byla to gora duszonych kawalkow miesa pomieszanego z frytkami, posiekanymi parowkami, cebula, pomidorami, jakimis kawalkami sera, wszystko plywajace w ostrym sosie, a jakby komus bylo malo na spodeczku dostawal troche naprawde wypalajacego jezyk zielonego specjalu, chyba z papryki. Wyzerka taka, ze zadne z nas wszystkiego nie dalo rady zjesc.

Nie pamietam czy pisalem, jak w dzien wyjazdu z Arequipy zamowilismy z Zuzka w polecanej przez dziewczyny z hostelu restauracji zestaw obiadowy dla dwoch osob. Dostalismy wielki polmisek z gora miesa, stojacy na wszelki wypadek na weglach zeby za szybko nie styglo. Byla tam i salchicha, czyli kielbasa troche podobna w smaku do naszej bialej, i jakies grilowane mieso z kurczaka, i kawalki flakow (takich z ktorych robi sie potem zupe), ugotowane i podsmazone, i jakies mieso wolowe z koscmi, naprawde mnostwo jedzenia. Cena - cale 25 soli, czyli 20 zl. Najbardziej interesowaly mnie flaki, bo nigdy takich nie jadlem, troche zalatywaly flakami wlasnie, jak przed ugotowaniem ich do zupy, i byly bardziej gumowe ale zjadlem wszystkie, dziewczyny nie chcialy sprobowac nie wiadomo dlaczego :)

Co jeszcze z La Paz... Bardzo specyficzne to miasto, zatloczone, zapedzone i ubogie, tak jak pisalem wczesniej. Komunikacja miejska nie istnieje , zamiast niej funkcjonuja collectivos, tysiace busow i busikow, ktore kotluja sie w tym tyglu, ocieraja niemal w waskich uliczkach, z kazdego wystaje wrzeszczacy jakies nazwy ulic lub dzielnic konduktor (przewaznie jakis mlodziak) nawolujacy do swojego busika. Bardzo sympatyczny srodek lokomocji i tani, chociaz bywa ciasno zwlaszcza w malych busikach. Zatrzymuje sie toto praktycznie wszedzie, wystarczy machnac reka, wysiada tez przy byle zatrzymaniu. Takie MZK w tysiacach prywatnych rak.

Ale najbardziej ekstremalne czekalo nas dopiero wieczorem. Kupilismy bilety do Uyuni, zaladowalismy do autobusu (tez nie bez problemow, bo okazalo sie ze bagazniki sa juz pozapelniane nie wiadomo czym i trzeba robic jakies ruchy na dachu, gdzie juz tez bylo nawalone mnostwo towaru, zeby zaladowac plecaki, bo wiekszosc w autobusie jak zwykle stanowili turysci). Autobus nocny oczywiscie (oszczedza sie na noclegach), ma jechac 12 godzin, wiec srednio przyjemne. Poczatkowo bylo znosnie, nie liczac bardzo dlugiego wydostawania sie z kotla La Paz, ale juz po kilkudziesieciu kilometrach skonczyla sie dobra droga i nasz spokoj. Na dziurawym asfalcie jeszcze jakos dalo sie zyc, podskakiwalismy ostro na wybojach i tyle, ale jak droga przeistoczyla sie w kamienista zwirowke poczulismy co znaczy kiepska droga. Nagle wszystko zaczelo walic i dudnic, jeczec, skrzypiec. Halas byl taki jakbysmy jechali polaczeniem kombajnu z sieczkarnia i mlockarnia w ktorej na dokladke zaczal telepac nie jeden a 500 lancuchow, na dodatek o zmiennej geometrii oczek i kazdy w swoim kierunku. NiGDY zadne z nas nie jechalo w ten sposob. Zasnac nie bylo sposob, bo czlowiek podskakiwal, obijal sie , glowa mu sie urywala w roznych kierunkach. A kierowca majac chyba opoznienie pedzil po tej zwirowce przed siebie w zupelnych ciemnosciach. Dodatkowo pojawil sie kurz, ktory jakos zaczal przedostawac sie do srodka. No i jakzeby inaczej zrobilo sie zimno, w dzien upal, w nocy lodownia. Od tych wibracji i ciaglego telepania zaczely otwierac sie okna, np to obok mnie regularnie pol nocy domykalem bo ciagle sie odsuwalo i lodowaty ped powietrza nie dawal spac.

W pewnym momencie Marija i ja przeprosilismy sie nawet z kocami, ktore byly jako wyposazenie. Po wejsciu do autobusu brzydzilem sie ich nawet dotknac i rzucilem natychmiast na polke, ale jak juz solidnie przemarzlem to juz mi ich smrodek i wyglad tak nie przeszkadzal. No dobra, zeby calkiem sie nie upodlic polozylismy to sobie tylko na nogi :) A Zuzka byla twarda, przemeczyla sie jakos. Cala noc w plecy, szczesliwi bylismy jak o 7mej rano stanelismy w Uyuni.