środa, 12 grudnia 2007

18.11 - Miami, USA


Bieda z nedza w tym Miami.

Ale po kolei: ten "garbaty" Boeing 747-400, ktoremu zrobilem fotke jak czekalem na odprawe (zza szyby wiec jakies plamy tu widac) okazalo sie, ze leci wlasnie do Miami, nie wiem ile dokladnie wchodzi do niego ludzi, ale obstawiam ze powyzej pol tysiaca, w srodku jak w luksusowym wagonie bydlecym, glowa przy glowie.

Moje starannie dobierane miejsce w rzeczywistosci okazalo sie mniej rewelacyjne ale I tak w porownaniu z innymi mialem swietnie, bo I od okna I nikt przede mna nie siedzial, chociaz zbyt daleko nie moglem sie wyciagac, bo scianka byla, no I fotele odrobine wezsze, bo jako ze nie bylo nikogo z przodu to stoliki chowane byly w podlokietnikach, podobnie jak sterowanie wideoteka (ekran wysuwal sie spod fotela). Filmy o dziwo w miare przyzwoite, "Rozwazna I Romantyczna" meczylem :) , no dobra nie bylo literek wiec lekko nie bylo, ale imiona wylapywalem bezblednie ;) Fajna mapka obrazujaca lot tam sie tez pokazywala. Poza tym: jedzenie paskudne, na przekaske jakies orzeszki plus napoje (oczywiscie wzialem browar), na obiad goraca papka puree z parowkopodobnymi kielbaskami, wiec ratowalem sie salatka, ktora zapilem dwoma butelkami wina (od tego momentu zycie stalo sie jakby bardziej przyjemne), a na kolacje ohydne kanapki.

Glownie spalem, odsypiajac stracona noc. Caly czas lecielismy oczywiscie ze sloncem, goniac dzien, wiec chyba troche rozregulowal mi sie wewnetrzny zegar. Po przylocie tragedia - cala ta armia ludzi zostala skierowana do kontroli paszportowej, prawie godzine to trwalo. A potem sie zgubilem. Moze niezupelnie, ale latalem po calym terminalu I szukalem plecaka, bo jakis tepy murzyn powiedzial ze musze przejsc odprawe celna z bagazem. Potem bardziej oblatana babka z obslugi powiedziala, ze tamten sie nie zna I ze bagaz odbiore sobie w Limie ( w Polsce oczywiscie tez rownie inteligentna powiedziala ze bagaz transferowany jest tylko do Miami, dlatego dalem sie nabrac temu czarnemu). No to poszedlem szukac odprawy, maja tam taki bajer, ze dziala to automatycznie- wsuwasz paszport I juz. Niestety mnie uparcie chcialo odprawic z powrotem do Londynu a lotu do Limy w ogole nie bylo w systemie. Dorwalem jakies kolesia, ktory z poblazliwa mina probowal tego samego I bardzo sie zdziwil. Poszedl gdzies z moim paszportem , wrocil z magicznymi numerami I zaczal je wpisywac, ale tez mu nie wyszlo, wiec trafilem do jakiegos ichniego guru, ktory w koncu jakos mnie wyszperal I zapewnil, ze bagaz na 100% odbieram w Limie.

I to tyle, teraz czekam na samolot do Limy. Lotnisko duze, ale syfiaste troche, puste I zalatuje klimatyzacja. Wyszedlem na chwile na zewnatrz ale uderzenie upalu wrzucilo mnie z powrotem, a ubrany jestem tak mniej wiecej na warszawskie -2 stopnie. Co jeszcze: z gory miasto w nocy wyglada genialnie, ciagnace sie po horyzont swiatla I ulice, jak na amerykanskich filmach :)

No to lece, bo krzycza cos o Limie.

Brak komentarzy: