środa, 12 grudnia 2007

19.11 - Lima, Ika, Huacachina (Peru)

Lot do Limy spokojny, tym razem Airbus 300, po 2 rzedy pod oknami, cztery rzedy srodkiem. W koncu jakies ladniejsze stewardesy, takie troche latina, i lepsze jedzenie )beef. Obok mnie siedziala para Polakow, ale jacys dziwni byli, wiec nie nawiazywalem kontaktu. Zasnalem zanim wystartowalismy, opoznienie bylo jakies pol godziny bo czekali na jakiegos pajaca, i dobrze ze sie spoznil, bo to wolne miejsce obok mnie zostalo puste.

W Limie szybka kolejka po wize i chwila niepewnosci czy na karuzeli pojawi sie moj plecak )w sumie jakby mi zaplacili te marne 2 tys euro to moglby nie wyjezdzac, bo ciezki sie zrobil sukinsyn jeszcze bardziej). Juz na wyjsciu dopadaja mnie taksowkarze, ale wszystkim odmawiam szukajac Zuzki, ktora notabene zaraz chyba opieprze, bo juz 5 godzin wacham smrod tego miasta a jej nie ma :) Grupa podobno sie podzielila, tak jak sie spodziewalem, i mamy dzisiaj ruszyc do Ika. Poniewaz umowilismy sie na dworcu to biore taxi, przeplacam oczywiscie, ale juz nie chce mi sie dyskutowac, bo angielski to on zna na zasadzie yes-no, ale klamie przekonujaco. Zreszta wart byl dodatkowych $ bo jechal az mi sie smiac chcialo. Zreszta wszyscy oni jezdza jakby kodeksu na oczy nie widzieli. W sumie oczy dokola glowy i dobre hamulce to jedyne co tu jest potrzebne do jezdzenia, pierwszenstwo ma zawsze ten kto pierwszy wjedzie. Samo lotnisko nie jest w Limie tylko Callao, wiec po drodze korki i suburbia, masakra, jak na ulicach trzeciego swiata, wolna amerykanka, klaksony i ogolny bajzel.

Z Zuzka i Mary spotykamy sie na dworcu linii Soyuz i Peru Bus()to chyba jedna firma). Bilety do Ika - 22 soli za osobe. Dla przypomnienia 1$=3sole. Do plecakow ladowanych do bagaznika przyszywane sa jakies kwitki i ruszamy, podroz ma trwac ok 5h. Autobus to taki nasz PKS, zadnych rewelacji, chociaz konduktor spojrzawszy na nas wlaczyl film z napisami w wersji angielskiej. Autostrada panamerykanska biegnaca wzdluz wybrzez to tak naprawde dwukierunkowa droga z wiekszym poboczem, wjazd jakies 7 soli.

Ledwo wyjechalismy z Limy i krajobraz zmienil sie niesamowicie. Wlasciwie niemal wszystko obok drogi to pustynia, po lewej w oddali przebijaja Andy, po prawej od czasu do czasu widac ocean, reszta to szara wyschnieta ziemia, piach, kurz i wydmy.

Mijajac jakies domostwa zastanawiamy sie jak Ci ludzie tu zyja i z czego. Na calej trasie widac slady po ostatnim wiosennym trzesieniu ziemi, ktore bylo jednym z najsilniejszych od dziesiecioleci - zaden dom ktory przetrwal nie ma dachy, wszedzie leza stosy kamieni i cegiel, wyglada to bardzo biednie. W autobusie ludzie spokojni , przewaznie spia, od czasu do czasu z tylu podrywa sie kobieta zachecajaca do kupowania jakichs oranzad i czegos co wyglada jak chrupki albo suchary. Prawie na kazdym przystanku wsiada jakis niepòzorny ludzik z kajetem, kontroluje bilety i weryfikuje ze starannie prowadzona przez konduktora lista obecnosci, potem wysiada gdzies na tej ciagnacej do horyzontu drodze.

Dziewczyny stwierdzaja ze nawet Meksyk nie wygladal tak biednie. Ok 17 dojezdzamy do Iki i ruszamy w miasto. Miasto to mocno powiedziane, owszem zabudowania sa miejskie niby, ale strasznie to wszystko wyniszczone, ulice jesli nie sa dziurami to w zasadzie betonowe plytki, pelno ludzi i trabiacych samochodow, wlasciwie samochodzikow bo krolem ikeanskich ulic jest Matiz. Tyle Matizow na raz na ulicy jeszcze nie widzialem :) Jemy obiad w jakims przydroznym barze obok katedry(?), 4 sole, wiec jakies 3 zl. Miesa niewiele, glownie ziemniaki, ryz, jakis sos z warzywami, ale moze byc , ludzi w tym baraku siedzialo sporo wiec jest szansa ze sie nie potrujemy. Lapiemy taksowke (5 soli) ktora robi nam najpierw mala objazdowke po miescie (szukamy wina bo Ika slynie z winnic) a potem wiezie nad do Huacachina, zakopanej w gorach piachu oazy. Brzmi to dziwnie ale tak wlasnie jest. Posrod piaskowych gor, ktorych nie powstydzilaby sie zadna pustynia lezy w dolince nawet spore jezioro otoczone palmami i domami, w wiekszosci to hostele i knajpy. To miejsce slynie z sandboardingu i jezdzenia po wydmach buggym. Po ostrych targach z sympatyczna recepcjonistka bierzemy 3osobowy pokoj w parterowym hostaliku za 45 soli. Bez cieplej wody byl tanszy :) Zadna rewelacja wewnatrz, ale juz przestalem sie nastawiac na zbytki, marze o tym zeby po 2 dniach w samolocie i jezdzie specyficznie zalatujacym autobusem w koncu sie umyc.

W "lazience" zamykanej od wewnatrz kawalkiem cegly leza na podlodze karaluchy, podobno nawet ruszaly im sie nozki, ale nie przygladalem sie specjalnie. Bierzemy butelke wina i ruszamy na wydme. Meczace troche, bo piach jest grzaski. Z gory widac cala lagunke, ksiezyc swieci mocno wiec jest dosc jasno, a piach nawet gleboko jest bardzo cieply, zaczynamy zalowac ze bralismy pokoj zamiast spac na wydmie, cisza tu niesamowita.

Po powrocie zagladamy do zamykajacego wlasnie kramik sprzedawcy swiecidelek :) Nazywa sie Jesus i po chwili prowadzi nas do knajpki gdzie mamy zakosztowac pisco, lokalnego bimbru robionego z winogron. Podaje sie go na wiele sposobow, najpierw dostajemy z ubitym bialkiem, w szklaneczce jak drink, smakuje kremowo i jak dla mnie troche aloesowo, potem bierzemy czyste pisco, kieliszek to solidna 50tka, wiec miny mamy nietegie, ale dajemy rade. Za kolacje placimy ok 100 soli (Jesus potraktowal siebie jako goscia i nie kwapil sie placenia).Troche nam lepiej wiec bierzemy nastepna serie :) Wlasciciel lokalu widzac , ze nam smakuje proponuje pisco z liscmi koki, czemu nie, dziewczyny potem ten lisc nawet zjadaja :) Jesus , podobno abstynent nabral tez ochoty i zagadal z wlascicielem, ktory chyba nas polubil bo potem juz do konca pilismy za darmo :) Bylo wiec pisco z rodzynkami, pisco z pomaranczkami, znowu czyste, znowu z jajkiem... Robilo sie bardzo wesolo, ale resztki zdrowego rozsadku zwyciezyly - umowilismy sie z taksowkarzem na 5:30 , ze zawiezie nas do Iki, wiec czas bylo wracac do lozek.

Brak komentarzy: