piątek, 14 grudnia 2007

23-24.11 - Colca Canyon (Peru)



Dzisiaj pobudka o 5:30 i tax na dworzec. Nie podaje juz cen taksowek, bo wychodzi tanio, od kilku do kilkunastu soli. Tam autobus do Cabanaconde, przez Chivay. Wyglada na to, ze do smrodeku lokalnych autobusikow nalezy sie przyzwyczaic, w kazdym smierdzi. ... Poprzedniego wieczoru bylismy w Zero, bardzo europejskim lokalu, powyklejanym plakatami filmowymi, fajny nastroj, anglicy jakos chorowali, wiec byl tylko Ricardo vel "Pizarro" i Niemeczka. Wypilismy pare drinkow o wymyslnych nazwach, ale nie za duzo, zeby nie zdychac nastepnego dnia. ... Nie ma wiele do opisywania po drodze, krajobrazy staja sie pieknie malownicze, gory i doliny, autobus pnie sie serpentynami, droga z asfaltowej szybko zmienia sie w zwirowke. Po jakims czasie osiagamy Chivay, mala osadke, jedna z wiekszych w tej okolicy, mozna tam polezec w goracych zrodlach, ale nie mamy na to czasu. W trakcie postoju placimy za jakies "Boleto Turistiko" (35sol), ktore sa teoretycznie oplata za wejscie do kanionu, a ktore jak sie pozniej okaze sa tylko naciaganiem, wprawdzie przy Cruz Del Condor jakis lepek to sprawdzal ale wydaje mi sie ze nie byloby problemu z uniknieciem go w tumie turystow. Ok, po jakims czasie docieramy do Cabanaconde, dalej juz jechac sie nie da, tu na sympatycznym ryneczku konczy sie droga. Samo Cabanaconde i wioseczki po drodze trudno opisac, nie wiem gdzie Ci ludzie tam mieszkaja, bo domy to szare lepianki, czesc porozwalanych, u nas na wsiach kurniki wygladaja lepiej... Boli mnie glowa, pewnie z powodu roznic wysokosci, Chivay lezy na 3600, a Cabanaconde na 3200 m npm. Na wszelki wypadek zaczynam zuc liscie koki, paskudztwo i nie wiem czy pomoze ale co robic. Zaczepia nas jakis policjant i pokazuje zdjecie jakiegos bialego turysty, podobno zaginal na poczatku listopada gdzies na szlakach w kanionie. Wybralismy ambitny wariant z tym kanionem, wiec ruszamy droga wyjazdowa z miasteczka. Jest 11:15. Poczatek to dla mnie meka, glowa boli i szybko robie sie mokry od potu, a idziemy na razie po latwym terenie. Przy krzyzu odbijamy na lewo, kierujac sie do sciezek prowadzacych do San Miguel (?), wioseczki na dnie kanionu.

I tu juz zaczyna sie konkret :)

Widoki sa niesamowite, sciezynka wije sie nad przepasciami, nikt ani za nami ani przed nami nie idzie gdzies tak w polowie mija nas tylko jakis miejscowy na osiolkach, podjezdzajacy pod gore. Po jakims czasie juz czuje to schodzenie w kolanach i miesniach, bo staram sie stawac na ugiete nogi, zeby znowu tam mi cos nie chrupnelo, ale dla odmiany boli mnie ta noga ktora niby byla zdrowa. Co tu duzo gadac: zachcialo mi sie dreptania po gorach to mam. I szczerze mowiac nie pamietam kiedy tak dostalem po dupie. 15 lat temu na WACie. Kanion Colca stawiam na drugim miejscu i na pewno nie zapomne :)

Nie wiem, moze to juz kwestia wieku, ciagle brakowalo mi oddechu a serce walilo tak ze co jakis czas musialem sie zatrzymywac zeby sie nie urwalo z zaczepow. Swoje robil tez plecak, wywalilem z niego sporo rzeczy przed ta wycieczka a i tak byl kurewsko ciezki. Nienawidze go! :)

I tak to wlasnie wygladalo: podczas schodzenia nasluchiwalem czy juz pekaja mi kolana a pod gore sapalem jak porzadna lokomotywa. No naprawde nie sadzilem, ze jestem taki cienki, ale jak sie nic nie cwiczy to tak jest. Podziwiam za to dziewczyny, naprawde porzadnie maszerowaly. Mowily, ze kijki sa bardzo pomocne. A juz Marysia to blond-terminator :) Zupelnie nie bylo widac po niej zmeczenia, czasem z Zuzka juz pokladalismy sie na kamieniach a ona spokojnie czekala az wyrownamy oddech. Respect ;)

Po ok. 2-3 godzinach intensywnego schodzenia w glab kanionu osiaglnelismy dno i rzeczke z mostkiem, tam z przyjemnoscia zanurzylismy nogi w lodowatej wodzie. Jezu co za ulga dla gotujacych sie, opuchnietych stop.

Potem zaczelo sie wchodzenie, to byl w miare latwy odcinek i w miare szybko doszlismy do San Miguel. Tam myslelismy, ze cos zjemy ale musielibysmy czekac ok pol godziny, wiec dziewczyny wziely mate z koki a ja Arequipene, ktora byla najdrozszym piwem jakie pilem do tej pory w Peru (cale 10soli), ale smakowala jak nektar :) Wiadomo, za zbytki sie placi, zwlaszcza jesli trzeba je na osiolkach zwiezc na dno wawozu. Pogadalismy jeszcze ze starszym malzenstwem z Chamonix, ktorzy dotarli do wioseczki tuz przed nami i postanowili odpoczac przed dalsza droga, zaplacili za nocleg 5 soli(4 zlote), smieszne kwoty.

Ruszylismy dalej (po drodze mylac trase i dochodzac do jakiegos zatopionego w chaszczach domostwa) i po jakims czasie stanelismy przed zyzgaczkami...czyli morderczym podejsciem w gore. Polecam. Jak juz sie tam wdrapalismy , niewiel brakoiwala a pewnie na kolanach bym tego dokonal, to bylo lepiej. Na drugie stronie kanionu trasa wiodla przewaznie po plaskim, a potem znowu opadla na dno, kolejny mostek i po ok 7-8 godzinach dobilismy do...oazy.

Oasis, tak sie to nazywalo, bylo prowadzonym przez malych zasmolonych Peruwianczykow polozonym troche powyzej rzeki uroczym miejscem, z szalasami do spania, wokol placu porosnietego puszysta trawa w ktorej sie zapadalo idac, jakimis chalupkami w ktorych byla kuchnia i mala jadalnia, wokol drzewka i ogolnie maly raj. Ale najciekawsze bylo to, ze byly tam 2 baseny. Nie zadne wypasy , jakie widzi sie na posesjach bogaczy, ale woda czysta, w jednym nawet byly male dwa bicze wodne wyplywajace z kamiennych scian (takich typowo poludniowoamerykanskich, nie wiem jak je opisac :), dla nas po prostu eden.

Dochodzila juz 19ta, ae nie moglismy sobie odmowic kapieli. Nawet ja. Balem sie, ze woda bedzie zimna, bo to gory, woda nieogrzewana itd, ale chyba slonce troche ja ocieplilo, albo juz nic nie czulem od tego wysilku. Szybko zmylem z siebie potem i zamowilem zupe szparagowa, tylko takie mieli juz jedzenie nie liczac makaronu ala spaghetti, na ktory nie mialem ochoty. Plus piwo oczywiscie. Po wyjsciu z basenu zataczalem sie jak pijany, miekkie nogi i drzace rece. Wszyscy bylismy kompletnie wykonczeni. W oazie nie bylo elektrycznosci, wiec dojadalismy przy swieczkach, wspolnie z innymi , jacys anglicy i niemcy, niewiel osob. Umowilismy sie z jakas para, nie wiem skad, Brazylia czy Francja, ze na drugi dzien ruszymy z nimi. Nocleg 5 soli w szalasach ze scianami ktore byly prawie przeswitujace, ale za to na normalnych lozkach. Nawet nie bylo zbytnio zimno. Przed 22 spalismy juz jak kamienie.

24 listopada

Ten dzien to w zasadzie apogeum mojej udreki :)

Pobudka o 3ciej nad ranem zeby zdazyc na 7ma na autobus w Cabanaconde, ktorym planowalismy podjechac do Cruz Del Condor, miejsca z ktorego widac kolujace nad kanionem kondory.

Nasze towarzystwo juz czekalo z przewodnikiem, Mary wlaczyla czolowke i w ciemnosciach ruszylismy. To podejscie zaliczam do najbardziej wykanczajacych jakie dane mi bylo zaliczyc. Na zadnej trasie w Tatrach nie zmeczylem sie tak nawet w polowie. Szlismy bez zadnego sniadania, czujac jeszcze trudy poprzedniego dnia. 4 godziny, tyle trwala ta mordega. Po drodze mijali nas w te i wewte indianie z osiolkami, mysle ze nawet nas zdublowali. Co jakis czas juz juz wydawalo sie ze najgorsze za nami, patrzylismy w gore a tam pionowa skala ktora wydawala sie coraz wyzsza. Mysle, ze nigdy juz moja noga nie postapi w tej uroczej dolince z wodospadzikiem, bo drugi raz nie chcialbym powtarzac tego podejscia. Co oczywiscie nie znaczy, ze srednio sprawnemu, wypoczetemu czwiekowi sprawi to jakas olbrzymia trudnosc. Po prostu mi osobiscie ta trasa dala dobrze popalic :)

Z wywieszonymi jezykami ledwo zdazylismy na autobus w Cobanaconde, tok byl przeokrutny, akurat jechaly nim lokalne damessy z towarem na bazar, stalismy scisnieci w tym smrodku i w miare uplywu czasu zbieralo mi sie na wymioty, chyba z wykonczenia, Zuzka tez nie czula sie najlepiej.

Na Cruz Del Condor spotkalismy oczywiscie starych znajomych z "Pizarro" na czele, ktorzy nocowali w Chivay i przyjechali ogladac kondory. Widok na kanion niesamowity, ale jeszcze nie doszedlem do siebie i nie cieszylo mnie to szzcegolnie, pozywilismy sie troche kanapkami z dzemikiem kupionym w bodedze w Ice i mlekiem Gloria (smaczne). Slonce juz zaczelo ostro przygrzewac a ptaszyska nie przylatywaly , wiec zostawilem dziewczyny na konwersacjach ze znajomymi a sam walnalem na kamienie i spalem (dzieki temu mam dzisiaj opalone pol czola, schodzaca skore z uszu i usmazona polowe nosa). Po 2 godzinach nadal nic, Ricardo i jego podopieczni stwierdzili, ze juz ptaki nie przyleca i zwineli manatki (do zobaczenia w Cuzco), wiec i my poderwalismy tylki do gory. Nagle ludzie rzucili sie do krawedzi kanionu i rzeczywiscie: kolowal tam jeden samotny kondor, pstryknelismy pare fotek, ktore psu na bude sie chyba zdadza, bo bez obiektywu z duzym zoomem niewiele bylo widac i biegiem juz lecielismy na utobus ktory wlasnie podjezdzal. A teraz po polgodzinnym przystanku w Chivay podazamy z powrotem do Arequipy.

Wyprawee na Misti juz odpuscilismy, tzn. Marija bardzo chce, ale ja wymieklem pierwszy, a Zuzka tez stracila zapal, za krotki czas na regeneracje sil, musielibysmy wyjechac o 23ciej, potem o 1-2 nad ranem zaczac sie wspinac i to przy deficycie tlenowym na tej wysokosci.. Nie bede strugal bohatera, a ze Mary sama nie pojdzie to mamy zamiar nocnym autobusem jechac do Puno nad jez. Titicaca.

Brak komentarzy: