piątek, 14 grudnia 2007

03-06.12 Inca Trail (Peru)

03.12

Te 4 dni, ktore teraz nastapia trudno w zasadzie opisywac, bo to lazenie po gorach. Rano zabiera nas bus z Hiking Peru i jedziemy w strone Ollantayantambo, gdzie zaczyna sie marsz, czyli Inca Trail (albo Camino del Inca jak kto woli).

Nasza grupka sklada sie z : nas oczywiscie, dwoch Holendrow (imiona trudne do zapamietania), jednej Peruwianki (Maria Teresa, czyli kolejna Marija w zestawie), Irlandki (Elaine), Australijki (Laura), trojki Hiszpanow (Jordi, Lourdess i Gemma) i pary Kanadyjczykow (imion nie spamietalem...., Geneview ?).
Plus 3 przewodnikow i stadko tragarzy (tzw portadores) w sile okolo tuzina, ktorzy dzwigali takie toboly, ze wstyd nam bylo (np. 20 kilowa butla z gazem, namioty, namiot jadalny, kuchenny, krzeselka, stoliki,
akcesoria kuchenne, jedzenie itd itd).

Pierwsze podejscie , jak i w ogole caly dzien, to proscizna, zwlaszcza dla nas zaprawionych w bojach w kanionie Colca. Na dodatek czeste postoje i obiad tuz przed 12ta, ktory jemy troche nietypowo (jak na survival jakiego sie spodziewalismy) w namiocie, na krzeselkach i przy stoliku. Nie bardzo nam sie to podobalo, ale wieczorny komforcik przy kolacjach na pewno kazdy pozniej docenial. Potem jakies ruiny niedawno odkrytej wioski (w wiekszej czesci od nowa zrekonstruowanej) i juz schodzimy w dol do miejsca noclegu. Po drodze (tego tez nie chcielismy) stoja jakies babki i handluja woda, cola itd.
Probujemy chichy - czegos w rodzaju podpiwka wytwarzanego z kukurydzy. Smakuje jak siki, kwasne siki, podobno orzezwia, nie wiem bo nie odczulem jakies zbytniej poprawy, za to chyba dzieki temu mialem potem
sraczke.
Kupujemy oczywiscie piwo, ponad litrowa butla jakiegos peruwianskiego pilsena za cale 10 soli (plus skandaliczne 2 sole kaucji za szklo).

Nocujemy w namiocikach 4osobowych, po 2 osob, tylko my we trojke razem. Troche ciasno (zwlaszcza z plecakami), ale moze dzieki temu troche cieplej. Troche krzywo stoja wiec zjezdza sie nogami w dol, na
dodatek krotkie jakies takie, wiec glowa dotyka scianki a nogi wypychaja plachte wejsciowa.
Sanitariaty (?), trudno to tak nazwac, sa narciarskie i lepiej ich nie opisywac, pozniej sie juz czlowiek przyzwyczail do wszelkiego syfu, ale poczatkowo mialem opory zeby tam wejsc, a prysznic tylko z zimna
woda. Idziemy szybko spac, bo jutrzejszy dzien ma byc najtrudniejszy.

04.12
Zaczynamy ostro (o 5:00 pobudka) i owe "ostro" nie konczy sie az do wpol do jedenastej. W wiekszosci trasa to kamienne schodki, lub wpol kamienna sciezka, po czyms takim najgorzej sie idzie. Czy gorzej niz w
Colca - nie, ale latwo tez nie jest, tu przynajmniej nie umieram co 10 krokow, a Colca zawsze juz bedzie kojarzyla mi sie z ekstremalnym wysilkiem.
Aha, to piekielne podejscie nazywa sie "Dead woman´s pass" (Warmihuanusca w jezyku quechua), nie wyjasniono dlaczego, ale widzielismy jak jednej donosili tlen wiec to cos tlumaczy :)
Potem zejscie w dol doliny i o 14tej koniec lazenia (nuda , nic sie nie dzieje, wiec odbywamy relaksacyjne spanie w namiocie). Poza tym dzien jak codzien, moze tylko dodam, ze NIGDY jeszcze nie kapalem sie
w tak lodowatej wodzie jak
tego dnia. Myslalem, ze mi glowa peknie jak wsadzilem ja pod prysznic, a po kilku chwilach bylem juz w ogole caly odretwialy z zimna, kazdy kto wlazil sie kapac klal na czym swiat
stoi. No i efektem bedzie pewnie jakies przeziebienie.

05.12

(to jeszcze nie dokonczone)

Ok, czas wypełnić tę lukę.

Od samego rana nad dolina unosiła się mgła i wyruszaliśmy (w końcu o jakiejś sensownej godzinie, czyli ok 7:30) mając nad głowami parasol chmur. Po szybkim podejsciu do ruin Runkuraqay naszedl mnie potezny peemes i wkrotce potem zostawilem wszystkich z tylu i szedlem juz sam. Wkrotce potem przelecz i schodze juz w dol majac przed soba po prawej stronie doliny selwe a po prawej jakies ruiny. Ruiny to po keczuansku Sayacmarca , czyli "Dominant Town", forteca gorujaca nad okolica. Wybudowana poczatkowo przez wrogow Inkow na zboczu stromej gory, potem przez nich udoskonalona, posiadajaca tylko jedno wejscie byla miejscem, ktore mialo zadanie pilnowac okolicy. Obok w dolince ponizej znajduja sie tez ruinki zabudowan stanowiacych zaplecze rolnicze dla miasteczka w ktorym zylo okolo 200 osob.

Po wyjsciu z Sayacmarca zaglebiam sie juz w dzungle, komarow przed ktorymi tak nas ostrzegano jakos nie ma. Sciezka wiedzie tuz nad ostro spadajacymi w dol zboczami ginacymi we mgle (jak na jednym ze zdjec), czasem przeciskajac sie w tunelu skalnym. Ogolnie latwizna i naprawde byloby przyjemnie gdyby nie ta mgla. Do bazy docieram prawie z tragarzami, ktorzy zabieraja sie za obiad, wiec usadowilem sie na wzgorzu myslac ze wypatrze nasz grupe i zabralem sie za uzupelnianie notatek. W koncu dalem za wygrana i poszedlem do naszych namiotow, jeden z tragarzy od razu poczestowal mnie kompotem i rozlozyl folie na plecaki - czyms smierdziala, ale rzucilem plecak pod glowe, nasunalem czapke na oczy i ucialem sobie dosc dluga drzemke, bo reszta towarzystwa dobila po conajmniej godzinie.

A po obiedzie znowu szybko pognalem przed siebie i zatrzymalem sie juz w okolicach ruin Phuyupatamarca, skad widac bylo gore Machu Picchu (bo to przede wszystkim nazwa wzniesienia nad ruinami starozytnego miasta) oraz rzeke Urubambe. Pech - znowu mgla, a widoki stamtad sa podobno niezwykle. Z gory Phuyupatamarca wydaje sie mniejsza niz w rzeczywistosci, a podobno zylo tam kilkaset osob. Tu znowu wersje przewodnikow roznily sie miedzy soba (np. "anglikom" powiedziano, ze bylo to miejsce skladania ofiar przez szamana, z kolei Zuzka u "hiszpanow" dowiedziala sie, ze to byl jakis punkt obserwacji astronomicznych), w kazdym razie oficjalne zrodla podaja, ze rzeczywiscie byl to spory osrodek religijno-rolniczo-militarny :)

A dalej dano nam do wyboru 2 sposoby dojscia do ostatniego obozowiska w Winaywayna: krotszy i dluzszy, za to z mozliwoscia obejrzenia tarasow uprawnych. Oczywiscie dziewczyny zadecydowaly, ze idziemy dluzsza droga ("bo i tak zrobimy to dwa razy szybciej niz mowia"). Po drodze kolibry, tukany i tym podobne talatajstwo, jak to w dzungli ;) Na tarasach postanawiamy uczcic Zuzki urodziny jedna buteleczka rumu, ktory taszczymy od Cuzco (kazdy po malej piersioweczce, do tego Cola, zeby przyrzadzic Cuba Libre). Rozkladamy sie na zboczu i ... pojawiaja sie Holendrzy - jedyni oprocz nas ktorzy zdecydowali sie isc ta droga. Nawet nie trzeba bylo ich dwa razy prosic , osuszylismy wszystko co mielismy ... i od razu swiat stal sie piekniejszy a sciezka w dol latwiejsza. Droge do namiotow pokonalismy praktycznie ciagle biegnac (majac chyba juz w wyobrazni sklep i prysznice z ciepla woda - pierwsze od 3 dni!).

Winaywayna to chyba najbardziej "uprzemyslowiony" punkt Inca Trail, campingi rozlozone sa wokol duzego budynku restauracyjnego, do ktorego doklejone sa duze laznie z ciepla woda. Wewnatrz oczywiscie sklepik (tu mozna kupic bilet pod prysznic za jedyne 5 soli) ktorego podstawowym towarem sa ... bilety na piwo wydawane przy barze. Oj, poszlo tego piwa troche...
Wczesniej jednak byla uroczysta kolacja i zbiorka napiwkow (do ktorej zostalem dyskretnie poproszony przez naszego przewodnika Odonta, chyba z racji wieku i siwych wlosow - chociaz jak sie pozniej okazalo byla i jedna osoba starsza ode mnie ;) ). Do dawania wielkich kwot jakos nikt sie nie kwapil , ale kazdy wysuplal te 10-20 soli i wlozywszy to w moja sliczna portmonetke nabyta w Boliwii wplatalem w dalszy ciag wydarzen Zuzke, ktora odstawila mowe pozegnalna w jezyku zrozumialym dla naszych peruwianskich braci.

A potem juz byly hulanki i swawole na sali. Tance naszej grupy zainicjowala Maria Peruwianska,ktora nie zwazajac na moj stateczny wiek i zblazowana mine bezceremonialnie zlapala mnie za reke i wyciagnela na srodek parkietu - chyba facetow brakowalo, a mi wstyd sie bylo opierac jak wszyscy dopingowali. Dobrze, ze 2 piwa wczesniej zdazylem wypic. Biedna dziewczyna bezskutecznie probowala mnie nauczyc salsy (?... teraz juz nie mam pewnosci), co przychodzilo tym trudniej ze ja nie rozumialem hiszpanskiego a ona angielskiego, i tylko dzieki wrodzonemu talentowi tanecznemu, muzycznemu i ogolnemu otrzaskaniu na swiatowych estradach udalo mi sie pojac jak nogi stawiac, zeby ani jej nie zagniesc ani samemu nie przewrocic. A tak naprawde nie mam pojecia jak mozna tak biodrami krecic, moja anatomia stawiala zdecydowany opor, podczas gdy ona cala podrygiwala i wiercila sie jak fryga. Z tych nerwow, ze tyle ludzi sie na nas gapi musialem potem ewakuowac sie do Gemmy i wypalic pierwszego od 2 lat papierosa (paskudny Lucky Strike).

Urodziny Zuzki w kazdym razie raczej sie udaly, czego dowodem byly soczyste i dzwieczne calonocne odglosy rzygania rozlegajace sie wsrod namiotow. Nas natomiast uciszala Lourdess, bo za bardzo darlismy sie w namiocie (chyba Mary bo Zuzka spala a ja to cichy przeciez jestem z natury). I fajna szklanke do piwa Cuzquena udalo mi sie wziac "na pamiatke", ale dlugo sie nia nie nacieszylem (zostala potem w namiocie - tu zwalam wine na dziewczyny, ktore wychodzily ostatnie ;)

06.12
Ostatni dzien Inca Trail.

Pobudka o 4tej (czyli jak zwykle masakra, bo impreza poprzedniego wieczoru skonczyla sie dosc pozno). Nedzne jak zwykle sniadanko i idziemy w strone bramki wejsciowej, jak zwykle jestesmy za wczesnie i odbywamy prawie pol godziny stania, slonca jeszcze nie widac. O 5:30 otworzyli i od razu zaczela sie "wielka pardubicka". Oczywiscie my nie wiadomo po co lecimy jak opetani starajac sie wymijac na waskiej sciezce wszystkich z grup, ktore staly wczesniej. My czyli ja i dziewczyny plus 2 Holendrow, jeszcze lepszych chyba harpaganow niz my.

Trase do Intipunku robimy w 40 minut (normalnie jakas godzina), mokrzy od potu, dobrze ze wodki wieczorem nie pilismy (tylko dlatego ze nie bylo skad wziac), bo niezle by smierdzialo. Potem juz delikatne zejscie w strone Machu Picchu i mozemy podziwiac jeden z najwiekszych cudow swiata. Wyglada rzeczywiscie okazale i lepiej niz na zdjeciach, mamy szczescie bo nie pada, ale faktycznie - cala dolina przykryta jest chmurami, to m.in. dlatego miasto Inkow tak dlugo bylo ukryte przed swiatem.

Stamtad juz tylko kilkanascie minut spacerkiem w dol i jestesmy w Machu Picchu. Tu trzeba zostawic plecaki (3 sole), Mary i Zuzka ze swoimi malymi tobolkami probowaly przejsc ale je cofneli na bramce. Dzielimy sie na grupe angielsko- i hiszpansko- jezyczna i zaczynamy zwiedzanie. Tego fragmentu nie bede opisywal, w przewodnikach robia to lepiej.

Po ok. 2 godzinach lazenia po ruinach spotykamy sie znowu wszyscy w jednym miejscu i decydujemy wdrapac na WaynaPicchu - gorujacy nad Machu szczyt z ktorego najlepiej widac cale miasto, to stad robione sa najlepsze zdjecia ktore potem mozna ogladac na pocztowkach.

Trase jednogodzinna robimy w 30 minut, i ta droga bardzo mi sie podobala - troche kojarzyla mi sie z naszymi trasami w Tatrach, bardzo ostro i stromo w gore, ekspozycje na przepasc, troche lin asekurujacych, skalki. Z plecakami pewnie bysmy tam zdychali, ale bez obciazenia wbieglismy tam jak stado gorskich kozic (i kozlow), mijajac po drodze kogo popadlo. Szczyt to kilka olbrzymich glazow, poustawianych pod roznymi katami, wokol ktorych juz tylko przepasc (znowu mi sie kojarzylo z tatrzanska Swinica), a widoki na okolice takie ze Tatry wysiadaja, mimo calej mojej sympatii do naszych gor. Padla mi bateria w aparacie, wiec zdjec nie mam zadnych, ale Mary i Zuzka pstrykaly.

Zejscie rownie szybkie co wejscie i ruszamy piechota do Aguas Calientes, malego miasteczka a raczej wioski, do ktorej dochodzi pociag z Ollantayantambo. To ta droga naplywa do Machu Picchu glowna rzeka turystow z calego swiata - podobno ok 5 tys. dziennie. Bilet w jedna strone - 40 dolarow, niezly biznes na tym robia, dla Peruwianczykow cena jest o polowe mniejsza. Na dol, z Machu Picchu do Aguas, mozna rowniez dojechac jednym z busow ktore kursuja non stop, ale szkoda nam forsy (chyba z 8$), poza tym mamy czas. Aha, lazac po ruinach widzimy kolujacego w dolinie wielkiego kondora, i to lepiej niz w Colce.

Do Aguas Calientes docieramy po godzinie schodzenia nudna i zygzakowata sciezka, przecinajaca co jakis czas trase busow, jako pierwsi oczywiscie. Tu w knajpie odbieramy bilety na pociag (byly wliczone w cene Inca Trail), wypelniamy ankiety nie oszczedzajac zbytnio firmy, ktora nam to zorganizowala i idziemy szukac jedzenia. Ceny zaporowe (znajdujemy w koncu solidne menu del dia prawie na koncu peronu za 15soli), ale tak to jest w takich miejscach - Aguas staje sie powoli czyms w rodzaju kurortu, buduja sie nowoczesne hoteliki i pewnie za jakis czas bedzie tu jeszcze drozej niz teraz. Btw, tuz przy ruinach Machu Picchu, na gorze, tez zrobili jeden hotel - cena od 700$ za noc (nie wierzylem, ale rzeczywiscie). Podobno nonstop ma oblozenie, glownie Japonczycy i Amerykanie. Komercja pelna geba.

Przed wejsciem na stacje kolejne zaskoczenie - gdy szukamy biletow podchodzi do nas jakas kobieta i proponuje kupno widokowek ... z wklejonymi naszymi zdjeciami sprzed 4 dni ! Szczeki nam opadaja i przypominamy sobie, ze rzeczywiscie gdy rozpoczynalismy marsz w Ollantayantambo latal kolo nas smieszny dziadek z jakims archaicznym aparacikiem podobnym do Smieny i udawal, ze strzela zdjecia. Smialismy sie wtedy, ze z niego taki paparazzi, a tu prosze , po kilku dniach, kilkadziesiat kilometrow dalej wyszperala nas w tlumie turystow jego agentka :) Pocztowki oczywiscie kupilismy, chociaz tanie nie byly (4 lub 5 soli).

Podroz pociagiem do Ollantayantambo razem z Zuzka przespalismy opierajac sie jedno o drugie glowami, a Mary chyba przegadala z Lourdess i Maria Druga Peruwianska. Do cywilizacji, czyli Cuzco dotarlismy busem o 20tej i od razu umowilismy z reszta ekipy (oczywiscie bez portadores) na pozegnalna impreze w Mama Africa, przy Plaza De Armas (lokal oczywiscie polecamy choc ceny sa takie jak wszedzie w centrum, czyli spore, np. whisky 16 soli). Do tego miejsca zaprosila nas frakcja hiszpanska, ktorzy juz tam byli wczesniej i podobala im sie salsa odstawiana przez barmana (notabene niezle zonglujacego rowniez butelkami). W ogole muzyka byla odpowiednia, nie takie techno jak w Mithology. Nie bede zdradzal ile wypilismy, w kazdym razie w trakcie imprezy niektorzy poddali sie zabiegowi tatuazu (ja jeszcze nastepnego zmywalem chinskiego weza wymalowanego od policzka az po kark, Jordi mial wokol ucha jakiegos motyla, Laura podcieniowane oko jak kobieta-kot albo Zorro, a wzoru Gemmy nie potrafie opisac, ale wygladala dosc koszmarnie) a zabawa skonczyla sie o 5tej nad ranem, chociaz niektorzy jeszcze przejawiali ochote na dalsze tance, a Lourdess juz kompletnie nie przejmowala sie wylamanym zebem (przypominam - gorna jedynka), mimo ze bez niego wygladala jak swiezo upieczona wiedzma i smiac sie chcialo jak sie na nia patrzylo ;)

Jeszcze ostatni pozegnalny hamburger w zaspanym lokaliku (to bardziej na sniadanie bo zaczynalo switac), usciski i kazdy ruszyl w swoja strone.

Brak komentarzy: