piątek, 14 grudnia 2007

26.11 - Copacabana, Isla Del Sol (Boliwia)


Dzisiaj w planie rejsik stateczkiem na Wyspe Slonca, 1.5 h drogi od Copacabany. Noc mialem jakas koszmarna, snow wole nie opowiadac bo strach sie bac, budzilem sie mokry. Zwalam to na karb cisnienia I klimatu, Pizarro I reszta tez narzekali ze nie mogli spac w Chivay. Sam hostel Centre bardzo przyzwoity, nie taka nora jak np w Nazca. Poprzedniego wieczoru balowali w knajpce na dole jacys Kubanczycy, podobno lekarze. Dziwne, bo skad mieli kase zeby pojawic sie w Boliwii, moze to byli jacys kacykowie.

Przed zasnieciem zdazylem jeszcze zaliczyc maly stresik, patrzac na telewizor (tak tak, nawet tv nam sie trafil i to wszystko za cale 5 zl od osoby), pomyslalem: prad...prad... baterie...baterie... moze naladowac aparat... aparat... moze kamere... Kamere... Hm.. Kamere? Fuckin shit!!! Gdzie jest kamera?! Zuzka sie kapie , pytam Mariji, ta mysli ze zartuje (juz byla podobna sytuacja), glowkuje goraczkowo. Tak, w Playa azul gdzie jedlismy rybki przesiadalismy sie do innego stolika i polozylem ja na innym krzesle! Wypadam jak z procy z budynku i lece pedem do knajpy. Tam juz zamykaja, wejscie zastawione jakimis stolikami, ale wciskam sie a obsluga ktora juz w srodku sprzata patrzy jak na wariata. Mowie, ze zapomnialem kamery, patrza tylko.

Pokazuje rekami i mowie kemra, vidjo kemra. I jeden z nich mowi, no no, nie ma zadnej kamery.

To juz nie przelewki:

-Where de hell iz maj fakin kemra?!

- no kamera senior!

- giw mi maj kemra or aj uil put de bullet in jor hed!

- ajajaj senior, plis don't szut !

- Na kolana, karbonarra ! (Bang bang!)

Tak to powinno mniej wiecej wygladac a tymczasem

ide do stolika i pokazuje na krzeslo, mowie tu lezala kamera. A ten cwaniaczek po chwili sie usmiecha i mowi si si, jest kamera. Ufffff, idzie do baru, wyciaga kamere i mowi zebym sprawdzil, rzucam okiem, jest wszystko. Kamien spada z serca :) Zuzka tez byla raczej zadowolona ;)))

Ok, a teraz siedzimy na gornym pokladzie malej lodeczki takiej troche chinsko dzonkowatej, wlezlismy na gore zamiast siedziec w ciepelku zeby moc filmowac i miec lepsze widoki. Nie wiem czy to dobry pomysl bo po chwilowym okresie ciepelka zaczelo dmuchac a ja znowu mam tylko te szwabskie ciuchy i kamizelke polarkowa, dziewczyny nie lepiej ale one sa chyba odporne na wszystko :) Polozyly sie wlasnie na pokladzie i spia. Titicaca jest olbrzymie, jak morze, nie wiem czy ciepla woda bo to podobno bedzie nam dane sprawdzic jak doplyniemy, ma tam byc jakas plaza , ale wyglada na czyste... Oho, doplywamy do jakiegos przesmyku.

17:00 czasu boliwijskiego

(czyli jakas 16 peruwianskiego I 22 polskiego)

Wracamy z Isla Del Sol. Urokliwe miejsce I widoczki swietne, zwlaszcza z gory, na porozsiewane wszedzie zatoczki z niebieska woda. Teren jest pagorkowaty, nie ma stromych gor, ale nigdzie nie jest tez wystarczajaco plasko, wzniesienia I spadki I tak na calej wyspie. Ksztalty nieregularne, my poplynelismy do przystani w czesci polnocnej, wiekszy od niej jest tylko porcik w czesci poludniowej, tak sie zreszta nazywaja Norte I Sur.

Cala wyspa jest skalista, sucha I raczej niesprzyjajaca zyciu, nie widzielismy zadnych wiekszych upraw, jakies tam zagonki z kukurydza. Nie wiem do czego to porownac, ale tereny opodal Copacabany tez tak wygladaja, raczej rolnictwo tu nie kwitnie. Po dobiciu do przystani jakis koles przedstawiajacy sie kilkakrotnie jako Kaliksto (potem nawet udalo mi sie z nim przybic piatke, gdy chcial nawiazac rozmowe ale szybko go sprowadzilem na ziemie mowiac, ze nie hablam po espaniol) zostal naszym przewodnikiem. Za 10 Bs zmusili nas do kupienia biletow, ktore umozliwialy wejscie do muzeum (wow!), ktore tak naprawde bylo jedna niewielka salka z jakimis skorupami I zdjeciami. Nie polecamy. Aha, cala wycieczka na wyspe kosztowala 20 Bs. Potem Kaliksto powiodl nasza spora gromadke w glab wyspy, pokazujac po drodze a to ichnia szkole na powietrzu, a to rosnace wzdluz sciezki ziele, ktorego utarcie w dloniach I poniuchanie mialo byc bardzo odswiezajace (trudno obiektywnie ocenic ale moze I pomagalo, zapach byl bardzo intensywny I przypominal jakas mieszanke rozmarynu, miety I szalwii). Liscie tez zostaly zasugerowane jako zjadliwe, ale nie smakowaly nam.

W promieniach mocnego slonca maszerowalismy sobie dzielnie az w koncu dotarlismy do polozonego na plaskowyzu miejsca, ktore bylo miejscem kultu I skladania ofiar. Tu tez wysluchalismy troche o historii Inkow i wyspy. Podobno ofiary ze zwierzat sklada sie tu do dzisiaj (sa zdjecia ktore to dokumentuja), zas z calego tego sanktuarium pozostal kamienny stol otoczony 12 mniejszymi kamieniami symbolizujacymi miesiace I 4 wiekszymi przedstawiajacymi pory roku. Po co za co I dlaczego ? Nie wiem, wyklad byl w jezyku kalikstowo-hiszpanskim.

Potem nasz mily I sympatyczny przewodnik probowal wysepic od wszystkich jakies datki, byl bardzo przyjazny, kolabarante I w ogole, ale szybko umknelismy przed jego natretnym gadaniem do ruinek gdzie pstryknelismy pare fotek I ruszylismy w powrotna droge do przystani Sur. Droga byla o wiele przyjemniejsza niz, nie szukajac daleko, trasa w kanionie Colca, ale tez piela sie w gore I w dol, osiagajac podobno w najwyzszym punkcie ponad 4 tys m npm. Niezle, to na razie nasza najwieksza wysokosc.

Po drodze pare lamek, rumunskich dzieci, indian itp. Najlepsze bylo to, ze jak w koncu, po przemierzeniu prawie 11 kilometrow I paru godzinach udeptywania wyspy dotarlismy do celu to bylismy porzadnie zjarani. I nie papierosami ani trawa, lecz sloncem ktore caly czas niemilosiernie palilo, I czego zupelnie nie odczuwalismy, bo ciagle na otwartych przestrzeniach wial tam dosc zimny wiatr I nie przegrzewalismy sie za bardzo. Sloncu pomagala takze duza wysokosc wiec mocno sie popalilismy, ja na szczescie bedac bardziej okutanym w lachy mam tylko spalone uszy z ktorych juz zdzieram skore I twarz, no troche ramiona, ale dziewczynom wspolczuje, a juz Zuzka to haha cala czerwona :) Oprocz np. Miejsc pod okularami, paskiem od aparatu czy wisiorkiem :) Oj bedzie sie skora lupic.

Juz w zatoczce spozylismy nasz niesmiertelny I niewyczerpywalny prowiant w postaci dzemiku, czterodniowych bulek I wysmienitego sera, bodajze z Arequipy, ktory nabiera juz cech najlepszych markowych dojrzalych serkow I moze konkurowac z europejskimi a za tydzien o ile nie ucieknie zdobedzie zloty medal. Mniejsza o terminy przydatnosci do spozycia: po dlugim marszu smakowalo wybornie, zwlaszcza jesli bylo zapijane mate z duza iloscia koki. Nie moge nie wspomniec rowniez o wyczynie, ktorego dokonala nasza nieustraszona kolezanka, mamy to udokumentowane na video. Otoz poczatkowo planowana byla w jednej z ustronnych zatoczek kapiel, sprawdzalismy wode I byla cieplutka, ale potem musielismy lezc I lezc wiec zabawy w wodzie musielismy przelozyc. Tymczasem w przystani Sur Marija stwierdzila, ze byc na Isla Del Sol I sie nie wykapac to sie nie godzi i przeskoczyla szybko w kostium. My z Zuzka telepani juz udarem I chlodnym wiatrem udzielalismy jej jedynie duchowego wsparcia z brzegu. Kolejny raz rispekt I szacun! ;))) Tym bardziej ze woda byla juz zimna. Plywal sobie tylko jakis dziwny zaczerwieniony na twarzy facet w piance, ale on sie nie liczyl. Nie bede opisywal szczegolow, ale Marija kariere na Youtubie ma zapewniona :)

Powrotna droge spedzilismy juz profilaktycznie pod pokladem, ale tam z kolei smierdzialo spalinami. Nie bylismy odosobnieni w swoim spotkaniu ze Sloncem, bo wszyscy ktorzy wracali mieli solidnie poopalane geby :)

Potem szybki posilek za 25 Bs od osoby (duzo ale I jedzenie bylo dobre, przynajmniej moje bo takich parszywych kluskow jakie miala w swoim spaghetti Zuzka do tej pory nie jedlismy) I zaladunek do busika jadacego do La Paz, bagaze pasazerow w stylu poludniowoamerykanskim na dachu :)

W stolicy Boliwii mamy zameldowac sie ok. 21

...

18:30

Myslalem ze to juz koniec wrazen na dzisiaj, a tu prosze. Autobus zatrzymuje sie w jakiejs wiosce, kierowca kaze wszystkim wyjsc I mowi ze przesiadamy sie do lodek bo droga ma swoj dalszy ciag ale po drugiej strony jeziora, jestesmy nad jakims jego przesmykiem. Ciemno, ludzie troche zdezorientowani ida w strone budki przy ktorej stoja zolnierze I sprawdzaja paszporty (Zuzka odwaznie zapytala po co skoro nie przkraczamy granicy I uzyskala odpowiedz ze to kontrola miedzymiastowa). Oczywiscie nie moze obyc sie bez bilecikow za 3.5 Bs. Pakujemy sie na jakas lajbe, ciemno, jakbysmy probowali nielegalnie przekraczac granice w jakims trzecim swiecie. Kolysze, ciemnica, lodka nie ma zadnych oswietlen, widac tylko swiatla miasteczka do ktorego zdazamy I tego ktore zostawiamy za soba. Niezle, gdyby z ta lajba cos sie stalo na srodku przesmyku to nie wiem ilu by sie uratowalo w tych ciemnosciach. Po 20 minutach przeprawia sie rowniez nasz autobus I mozemy ruszac dalej.

...

Dnia wrazen ciag dalszy.

Otoz po dojechaniu do La Paz zatrzymujemy sie gdzies na ulicy... Po chwili pojawiaja sie policjanci, nie wiadomo co jest grane, kierowca zrzuca graty z dachu a tu sie okazuje ze wyladowalismy nie dosc ze w jakiejs niezbyt bezpiecznej okolicy I to po nocy, to taksowki beda nam zamawiac policjanci, spisujac dokladnie kto bedzie jechal , dokad I namiary na taksowke, zeby w razie czego takiego taksowkarza zweryfikowac. Atmosfera strachu udziela sie wszystkim. Zuzka mowi, ze w drodze do Puno rozmawiala z kolesiem ktory tez przyjechal do La Paz na studia, wsiadl w taksowke a ta wywiozla go gdzies na zadupie, przystawiono mu pistolet do glowy I oskubano ze wszelkich pieniedzy. I ta specjalna policja wlasnie ma chronic turystow przed bandytami, ktorych tu pelno, a na dodatek w Sucre sa jakies zamieszki antyrzadowe I rozroby. Pieknie trafilismy. La Paz to masakra... Ulice to syf z malaria, ludzie chodza tak ze nasza taksowka prawie jezdzi im po palcach, wszedzie pelno ludzi, starych gruchotow nie przestrzegajacych przepisow, jakies sklepiki I sklepiczki, handlarze, stragany... normalnie sajgon. A myslalem ze to Peru jest brzydkie.

Dojezdzamy pod hostel, kierowca odjechal a tu... brak miejsc. I stoimy na srodku ulicy. Idziemy paredziesiat metrow dalej, gdzie ma byc jakis inny przytulek dla takich jak my, jakas brama, przez szpare widac sterte gruzu I kraty , jakis obdartus otwiera I wpuszcza nas do srodka... Tu wlasnie dzis spimy, w lazience tylko kibel I umywalka, za to pokoj wypas, 4 lozka kazde z innej epoki, jakas sofka I fotel, a na okrase dywaniki samochodowe przy jednym z lozek. Juz nie lubimy Boliwii :)

Brak komentarzy: