piątek, 14 grudnia 2007

09.12 - Miami (USA)

Noc kompletnie zawalona.

Bylismy na lotnisku ok 20tej (8go), sprawdzilismy gdzie co jest i ok 22 Zuzka poszla odprawiac bagaz. Dlugo jej nie bylo i okazalo sie, ze zrobili jej kompletna rewizje, caly plecak przebuszowali, sprawdzali czy nie ma podwojnych scianek itd, a oprocz tego podchwytliwe pytania w stylu a po co do Meksyku, a gdzie w Peru byla, co widziala. Mysleli, ze jakies zabytki chce wywiezc.

O 23ciej sie rozstalismy, a ja rzucilem plecak w przechowalni (bagaze mieli zaczac przyjmowac dopiero o 4tej) i zaczalem szwendac sie zeby zabic czas, pare godzin wisialem na internecie chlonac co tam sie dzieje w polityce a w koncu nad ranem z oczami na zapalkach lyknalem jakas kawe i poszedlem w kolejke. Tez mnie zaczeli wypytywac, wiec od razu powiedzialem ze wioze liscie koki wiec baba powiedziala, zebym lepiej wyrzucil. Nie moglem tego cholerstwa znalezc w plecaku wiec poszedlem sie zapytac innego fachowca czy nie bede mial problemow w Stanach. A ten ze bede. I ze na wszelki wypadek i tak powinienem zadeklarowac na formularzu, ze cos takiego wioze. Troche mnie wystraszyli. Jak wsiadlem do samolotu to zasnalem zanim wystartowal, budzili mnie tylko na jedzenie.

Wyladowalismy zgodnie z planem i obylo sie bez problemow, dwa razy tylko podchodzilem do kontroli paszportowej, bo zle formularze wypelnilem, a na odprawie paszportowej nawet na mnie nie spojrzeli, chociaz na wszelki wypadek szybko sie ewakuowalem jak zobaczylem policjantke z psem, ktorego przyprowadzala do obwachiwania bagazow. Przed terminalem lotniska znalazlem autobus, ktory mial jechac na South Beach. Podjechal wpakowalem sie i od razu pierwsza strata (cale 50 centow ;), oni tu nie wydaja reszty. Jak wsiadasz do autobusu to albo masz jakas karte, albo trzeba miec odliczone, albo przeplacasz.

Siadlem pod sciana, jak w metrze, rozejrzalem sie... i bylem jedynym bialym, ktory jechal tym busem. Jak kura posrod stada lisow, tak mniej wiecej sie czulem. Murzynki wszelkiej masci, starzy, mlodzi, poobwieszani lancuszkami, ze spodniami wiszacymi ponizej bioder, jak w MTV. Jeden nawet wygladal jak Puff Daddy, nie wiem tylko czy tamten tez zna tylko dwa slowa: fuck i shit, bo ten moj mial jakis kiepski repertuar. W kazdym razie bezskutecznie staralem sie sila woli wygenerowac na skorze czarny pigment i skrecic wlosy w sprezynki, zeby jak najmniej sie wyrozniac. Przez chwile przyszlo mi do glowy, zeby zrobic pare zdjec, ale nie mialem w drugim reku UZI, wiec sobie odpuscilem.

Wysiadlem gdzies na South Beach i zamiast przesiadac sie w nastepny pomyslalem, ze moze przespaceruje sie na piechote, to tylko pare ulic. Te pare to mi sie pomylilo bo po 15 minutach dralowania, objuczony jak wol, w 30 stopniowym upale, zorientowalem sie ze musze przejsc jakies 30-40 przecznic, poza tym odleglosci na mapie jakos wydawaly sie mniejsze (a pamietam jak glupi bylem i chcialem od samego lotniska maszerowac, to mniej wiecej tak jak z Okecia na Zoliborz isc). Wiec znowu stanalem na przystanku, znowu podjechal gruby rozlewajacy sie czarny kierowca (ten na dodatek gadal tak, ze ledwo lapalem, chyba rapu duzo sluchal) ale tym razem czarnych bylo mniej, wiecej takich jakby kubancow, bo jechalismy do lepszej okolicy.

Hostel jak hostel. Przydzielili mnie do pokoju z jakims Szwedem , obok w przechodnim koczuja jakies Francuzki a w nastepnym jakies gbury, ogladaja tylko TV i zlopia piwo.

Te 3 pokoiki maja wspolna lazienke, wiec oczywiscie od razu po wejsciu zachcialo mi sie cywilizacji. Udalo sie polowicznie - tzn prysznic w wannie byl ok, ciepla woda, super, ale juz kibel byl bardzo bardzo nieok. Nie rzucilem pawia tylko dlatego, ze przezylem szok. Cala lazienka nawet ladnie urzadzona, kafelki, lusterka, niezla armatura, no syf oczywiscie taki ogolny, wlosy jakies walajace sie po wannie i podlodze, reczniki , ale jak baby mieszkaja to musi byc syf, nie takie rzeczy widzialem. Nie widzialem tylko w realu takiej zawartosci kibla. Pod klapa, z wypelnieniem po sam wierzch plywalo wszystko. Nie bede opisywal dokladnie, ale oczy mi stanely, beknalem kilka razy, rzucilem pare kurw i ewakuowalem sie z tej lazienki. Francuzka powiedziala mi pozniej usprawiedliwiajaco (bo zapytalem skad to szambo tam sie wzielo), ze to nie oni ze to juz bylo :)

Po poludniu Szwed oprowadzil mnie po okolicy, pokazujac gdzie w poblizu sa jakies sklepy i lokale. Duzo tego ale jakies podejrzane, on sam dal sie nabrac i kupil telefon niezle przeplacajac a potem nie chcieli mu przyjac z powrotem. Zjedlismy kolacje (20$) w jakiejs hiszpanskiej knajpie (ulica Espanyola, tam ledwo po angielsku chyba mowia) i tyle. Dopiero wieczorem ludzie zaczeli na ulice wylazic, niezle dziwologi tu mieszkaja, wypasione samochody oczywiscie z otwartymi szybami, muzyka napieprza, dokladnie jak na teledyskach. Szwed rano ewakuuje sie do Orlando (czy moze do Orleanu, nie zwrocilem uwagi), pogadalem z nim troche. Koles z gatunku takiego zupelnie niezabawowego ( przeszkadzaly mu imprezy w hostelu i dyskoteka za oknem do samego rana), 31 lat, pracowal 8 lat u jakiegos providera internetowego, rzucil robote bo mowi ze sie wypalil i w czerwcu zaczal jezdzic po Europie a teraz trafil do Stanow. Ma ze soba tylko maly plecaczek i laptopa i tak se zyje.

Brak komentarzy: