piątek, 14 grudnia 2007

30.11 - San Pedro de Atacama (Chile), Calama (Chile)


Cholera by to wziela, niby wakacje a kolejny raz trzeba wstac przed switem. Na dodatek kac i bol glowy.

Na dworze lodownia, Narciso mowi ze niby 8 stopni, ale trudno w to wierzyc jak jest szron na szybach. Pakujemy graty w ekspresowym tempie i pierwsi wyjezdzamy z wioski. Ale zimno, ogrzewanie jakies nedzne, na dodatek wieje z kazdej dziury i wiecznie opadajacej szyby. Gdzie tak po 6tej dojezdzamy do gejzerow, wlasciwie to nie wiem czy to nazywac gejzerami, bo woda z nich nie strzela. Unosi sie tylko intensywnie para i wszedzie czuc zapach siarki, boimy sie zagladac w glab tych dziur wiec bezposrednich zdjec nie ma :) Potem najwieksza atrakcja poranka, gorace zrodla. Dojezdzamy to kilku bajorek, jedno z nich jest bardziej cywilizowane. Rozbieramy sie tym mrozie rzucajac ciuchy tak jak inni na ziemie i blyskawicznie zanurzamy. Goraco az parzy, podobno 33 stopnie, nie wiem ale ulga dla zgrabialych rak i zmarznietego tylka. Plytko, siedzi sie na dnie i patrzy jak co chwila docieraja nastepne terenowki i kolejni zawodnicy pozbywaja sie ciuchow. Narciso w tym czasie zajmuje sie przygotowaniem sniadania.

Oczywiscie nie obylo sie bez przygod. Przy wchodzeniu ktorys z chlopakow krzyknal do Mary:

- Na glowke!

A ona jak nie wleci do tej wody! Dokladnie tego nie widzialem, moze i lepiej, bo opis bedzie mniej drastyczny :) Na glowe nie skoczyla ale na szczescie reka cala, troche stluczona i poraniona ale nie zlamana. Dopiero by byl Meksyk. i pewnie koniec wycieczki dla tej szalonej baby ;)

Wygrzalismy sie i wyplawilismy i ruszylismy dalej do tzw Laguna Verde, z racji zielonej wody na skutek istnienia w tym jeziorku jakichs stworzonek czy innego talatajstwa. Wyglada w kazdym razie naprawde widowiskowo, zwlaszcza z odbijajacym sie na powierzchni wody wulkanem stojacym za jeziorem. Aha, po drodze jeszcze mijalismy Deserto El Salvador Dali, pustynie na ktorej rzedem staly jakies skalki czy kamienie, podobno Dali namalowal podobny obraz (nie wiem, nie znam sie).

i teraz najprzyjemniejszy punkt programu dla naszych towarzyszy: Narciso wywozi nas na granice boliwijsko-chilijska, gdzie rozstaniemy sie z Majka, Zyleta i Szaszka. Tam czeka na nas bus ktory dowiezie nas do San Pedro de Atacama. Tak, tak, to kolo pustyni Atacama. Wlasciwie wyjezdzajac do Uyuni nie planowalismy, ze znajdziemy sie tak daleko, w trojkacie granic boliwijsko-chilijsko-argentynskiej, ale jak przypomnielismy sobie droge od Puno w Peru, poprzez Copacabane, La Paz i wreszcie Uyuni to zdecydowanie odechcialo nam sie wracac ta sama droga.

(Teraz pisze te slowa jadac wlasnie w strone granicy chilijsko-peruwianskiej wzdluz Atacamy, szary piach gdzie okiem siegnac)

Na granicy znowu wypelnianie papierkow imigracyjnych, ale tym razem boliwijczycy wydzieraja od nas dodatkowo po 15 bolivianos, bezprawnie oczywiscie, ale wez tu sie kloc na posterunku policji, nawet jesli to jakas nedzna chatka na srodku pustyni.

Pozegnalna fotka i Szaszki odjezdzaja, maja czekac po naszym wejsciu na Machu Picchu na Marije w BuloBulo :))) Z tym BuloBulo to niezly zamet, bo jada tam do jakichs misjonarzy, ale tej miejscowosci nie ma na zadnej mapie i im wiecej mapek widzielismy tym silniej rosla obawa, ze taka wioska po prostu nie istnieje. i tu cud, na rzeczonym posterunku Marija znalazla BuloBulo na mapie. Jedna jedyna mapa od LaPaz do Chile na ktorej bylo BuloBulo :)

Pakujemy plecaki do autobusiku, ktory ma zawiezc nas i innych extranjeros do San Pedro de Atacama.

To juz chilijski srodek lokomocji, od razu razu rzuca sie w oczy jego lepszy stan i dostatniej ubrany kierowca (mamy jego zdjecie, bo ma zabojcza grzywke, godna najlepszej galerii) , ktory przed wyruszeniem udziela nam instruktazu co sie bedzie dzialo na granicy chilijskiej. Bo posterunek jest w San Pedro, 40 minut dalej.

Po kilku minutach konczy sie droga pustynna i kierowca oznajmia dumnie, ze dotarlismy do cywilizacji - wjezdzamy na regularny asfalt, porzadna autostrada rzeczywiscie. Mysle, ze to najlepsza z drog jaka do tej pory jechalismy w Ameryce Pd, ta po ktorej teraz jedziemy do Calama jest identyczna, od razu widac ze Chile to bogatszy kraj niz Boliwia a moze i Peru.

Bogatszy co wcale nie oznacza, ze bardziej nam sie podoba. i moze nawet nie chodzi o ceny, choc to rowniez (sa 2 razy wieksze niz w Boliwii).

Otoz po przyjezdzie do San Pedro de Atacama autobus zajezdza pod posterunek, gdzie maja nas zweryfikowac czy nie przewozimy czegosc niedozwolonego, a lista tych rzeczy jest dosc dluga.

Od raz po wyjsciu z autobusu kazdy musi stanac na gabce nasaczonej jakims srodkiem dezynfekujacym, niby w celu odkazenia. Nam to wsio rawno, ale Ci w klapkach maja pewnie gorsze wrazenie, bo nie wiadomo co to za piana lepi im sie do nog. Potem kontrola paszportowa, a potem dostajemy nasze plecaki i wchodzimy do sali z dlugim stolem za ktorym stoi kilku Chilijczykow. i zaczyna sie regularna rewizja. Nie wiem co to za kraj, gdzie tak sie traktuje turystow(i to bez wzgledu na narodowosc, bo sa tu i Niemcy i Amerykanie i Anglicy nawet Litwini, mieszanka z calego swiata).

Nie wolno miec zadnej zywnosci, produktow roslinnych i zwierzecych, nasion, drzew, miesa itd itd, na liscie sa jeszcze oczywiscie inne przedmioty jak nieuzywane sprzety rtv i agd, leki, zbyt duze ilosci papierosow i alkoholu ale to juz powiedzmy normalne. Otrzymujemy informacje, ze jak cos znajda u jednej osoby to caly autobus bedzie czekal az nie wyjasnia sprawy, poza oczywistym zarekwirowaniem takiego towaru moga dodatkowo ukarac mandatem a nawet wsadzic do wiezienia (to oczywiscie za narkotyki albo inne powazne przestepstwo, ale zaniepokojenie ogarnia wszystkich). Jeszcze w drodze do San Pedro koles przede mna wysypal cala torbe lisci koki przez okno, my tez wywalilismy do kosza nasze liscie plus prazone ziarna bobu albo innej fasoli, bulki. Podobno to wszystko ze wzgledu na przepisy sanitarne. Trafiam do jakiejs normalnej babki, ktora sprawdza mi dokladniej maly plecak a duzy tylko pobieznie przeglada, mowie ze nie mam zadnych warzyw i owocow, a lekarstwa tylko do wlasnego uzytku i jestem wolny. Marija tez, chociaz obie z Zuzka baly sie, ze zabiora im bransoletki z jakichs kolorowych nasionek ktore kupily w Meksyku - jednej dziewczynie widzielismy jak zabrali. Zuzce nie poszlo tak dobrze jak nam, najpierw przyczepili sie do wisiorkow w ktorych zalany byl lisc koki, taki gadzecik ktory Zuzka kupila na bazarku w LaPaz, a potem wywachali zapach drewienka szczescia (tez bazarkowy upominek) i zaczeli pytac o koke. Zuzka pokazala im to drewienko, a Ci zabrali i kazali pisac od nowa oswiadczenie celne, ze wwozi niedozwolone towary. Nienormalony kraj, zwlaszcza na tle tak przyjaznych w sumie Peru i Boliwii.

Ale na pewno bogatszy, to widac wszedzie, samo San Pedro de Atacama nie jest moze jakas metropolia , a raczej wioska, ale rzeczywiscie nie ma takiego syfu jak np w Boliwii. Wolimy jednak Peru i Boliwie, przynajmniej na razie :) Moze dlatego Chilijczycy wlasnie nie sa lubiani ani przez Peruwianczykow ani Boliwijczykow (tak mowili ludzie z ktorymi rozmawialismy), bo uwazaja sie za lepszych i bogatszych. Ale ulice tu rowniejsze, nie trabia jakos i jezdza zgodnie ze swiatlami, pewnie lata rzadow pod uciskiem Pinocheta zrobily swoje.

Ok, dojezdzamy do Calama, musielismy rzucic sie w tym kierunku, bo nie bylo juz biletow do Arici (kolejna rzecz na minus - w Peru i Boliwii to autobusy zabijaly sie o turystow, tutaj chyba jest na odwrot) a stamtad musimy dostac sie do Tacny, zeby przekroczyc granice chilijsko-peruwianska. No i za cene biletu z San Pedro do Arici moglibysmy objechac pol Boliwii w te i z powrotem.

Pewnie jak to sie znajdzie w blogu to juz dawno bedziemy w Cuzco, a na razie mam zatkane ucho bo z ponad 4 tys metrow zlecielismy na niziny.

Z ostatniej chwili:

Udalo mi sie dostac do internetu, wiec wrzucilem co mialem, o 22giej odjezdzamy z Calama do Arici.

Brak komentarzy: