piątek, 14 grudnia 2007

27.11 - La Paz (Boliwia) , nowa nadzieja


Po przygnebiajacym wieczorze przyszedl przyjemniejszy poranek. Lazienke mamy na tarasie na samej gorze, z widokiem na miasto. La Paz lezy w dolinie na zboczach ktorej poprzylepiane sa wszedzie domy, glownie z czerwonej cegly. Wczoraj jak zjezdzalismy w glab miasta to tak jakbysmy schodzili w glab studni pooswietlanej lampkami, fajnie to wygladalo. Niestety dzieki temu rowniez powietrze w miescie jest mocno zanieczyszczone , pelno tu samochodow ktore ostro smrodza.

W naszym hosteliku, ktory czasy swietnosci ma juz dawno za soba mieszkaja jacys dziwni ludzie, jak w komunie.Siedza pod schodami wokol stolow, costam czytaja, pala jakies fajki albo blanty, ceruja jakies spodnie, panuje raczej milczenie. Wygladaja jak dzieci kwiaty, dredy, brody, powyciagane koszulki, jakies chusty , no prawdziwa komunka, tak jak wyszlismy tak spotkalismy ich po powrocie, wiec za wiele zajec nie maja. Moze gromady butelek po winie w katach to ich dzielo :)

O 10 spotykamy sie na glownym placu przed katedra z Majka,Szaszka i Zyletem. Nocowali gdzies u ksiezy i razem mamy dalej kontynuowac wyprawe, przynajmniej przez jakis czas. Obgadujemy w kafejce plany na dalsza droge (caffe con leche doble = 15 Bs) i ruszamy na miasto. Pomni wieczoru i ostrzezen trzymamy sie w grupce, aparaty mocno w garsciach a plecaki na brzuchu. Podobno nie ma dnia, zeby cos sie nie stalo z jakims turysta,niedawno zaginelo 2 Niemcow. Sposoby sa rozne, np falszywi policjanci po cywilu, z plakietkami ktorzy chca sprawdzic Ci dokumenty, potem niby kaza jechac ze soba na komisariat i juz sluch po Tobie ginie, a w najlepszym razie jestes ogolocony ze wszystkiego, albo pochlapia Cie jakims keczupem i oferuja pomoc przy czyszczeniu a tymczasem jestes obrabiany, albo falszywe taksowki z jakims pasazerem itd. Zyleta opowiadal, ze w Ekwadorze opowiadali mu o sytuacji, ze podchodzi jakis gostek z kartka papieru nasaczona jakims narkotykiem po dotknieciu ktorej jestes bezwolny i robia z Toba co chca.

Nam na szczescie nic zlego sie przytrafilo, obeszlismy kawalek miasta, zabytkow niewiele, ale i nie pchalismy sie do muzeow. Z ciekawszych rzeczy to katedra z tablica upamietniajaca wizyte Jana Pawla ii, bylismy tez na cmentarzu ktory wyglada zupelnie inaczej niz nasze polskie: nie ma tam pojedynczych grobow tylko wysokie budyneczki ktore od frontu maja przegrodki ze szklanymi drzwiczkami o wielkosci jakies 50 na 50 cm. i stoi sobie po obu stronach alejki taka sciana okienek za ktorymi poukladane sa kwiaty, zdjecia, tabliczka upamietniajaca zmarlego i rzeczy ktore lubil, np widzielismy schowki z papierosami, jakimis alkoholami, jedzeniem itd. Niektore domki sa wielopietrowe, tzn zeby siegnac do wyzszych okienek trzeba wejsc po schodkach, niektore sa wlasnosciami calych rodzin. Nie jest tak zielono jak w Polsce, ale wszystko wyglada schludnie i ladnie.

Bylismy tez na tzw Miradol KiliKili, punkcik widokowy w centrum miasta polozony wysoko w gorze, z ktorego widac panorame miasta. Super widoki.

Obok cmentarza zachcialo nam sie jesc i weszlismy do jakiejs przypadkowej jadlodajni. Niesamowite wrazenie... Bylismy jedynymi bialymi w miejscu gdzie stoluja sie zwykli boliwijczycy, nawet niekoniecznie najbiedniejsi choc miejsce ewidentnie bylo nastawione na raczej tych mniej zamoznych, ale i cale rodziny zupelnie normalnie wygladajacych mieszkancow La Paz . Menu del dia bylo po 7 bolivianos (jakies niecale 3 zl), a my wzielismy danie za 15 Bs(jakies 5 zl) , i byla to gora duszonych kawalkow miesa pomieszanego z frytkami, posiekanymi parowkami, cebula, pomidorami, jakimis kawalkami sera, wszystko plywajace w ostrym sosie, a jakby komus bylo malo na spodeczku dostawal troche naprawde wypalajacego jezyk zielonego specjalu, chyba z papryki. Wyzerka taka, ze zadne z nas wszystkiego nie dalo rady zjesc.

Nie pamietam czy pisalem, jak w dzien wyjazdu z Arequipy zamowilismy z Zuzka w polecanej przez dziewczyny z hostelu restauracji zestaw obiadowy dla dwoch osob. Dostalismy wielki polmisek z gora miesa, stojacy na wszelki wypadek na weglach zeby za szybko nie styglo. Byla tam i salchicha, czyli kielbasa troche podobna w smaku do naszej bialej, i jakies grilowane mieso z kurczaka, i kawalki flakow (takich z ktorych robi sie potem zupe), ugotowane i podsmazone, i jakies mieso wolowe z koscmi, naprawde mnostwo jedzenia. Cena - cale 25 soli, czyli 20 zl. Najbardziej interesowaly mnie flaki, bo nigdy takich nie jadlem, troche zalatywaly flakami wlasnie, jak przed ugotowaniem ich do zupy, i byly bardziej gumowe ale zjadlem wszystkie, dziewczyny nie chcialy sprobowac nie wiadomo dlaczego :)

Co jeszcze z La Paz... Bardzo specyficzne to miasto, zatloczone, zapedzone i ubogie, tak jak pisalem wczesniej. Komunikacja miejska nie istnieje , zamiast niej funkcjonuja collectivos, tysiace busow i busikow, ktore kotluja sie w tym tyglu, ocieraja niemal w waskich uliczkach, z kazdego wystaje wrzeszczacy jakies nazwy ulic lub dzielnic konduktor (przewaznie jakis mlodziak) nawolujacy do swojego busika. Bardzo sympatyczny srodek lokomocji i tani, chociaz bywa ciasno zwlaszcza w malych busikach. Zatrzymuje sie toto praktycznie wszedzie, wystarczy machnac reka, wysiada tez przy byle zatrzymaniu. Takie MZK w tysiacach prywatnych rak.

Ale najbardziej ekstremalne czekalo nas dopiero wieczorem. Kupilismy bilety do Uyuni, zaladowalismy do autobusu (tez nie bez problemow, bo okazalo sie ze bagazniki sa juz pozapelniane nie wiadomo czym i trzeba robic jakies ruchy na dachu, gdzie juz tez bylo nawalone mnostwo towaru, zeby zaladowac plecaki, bo wiekszosc w autobusie jak zwykle stanowili turysci). Autobus nocny oczywiscie (oszczedza sie na noclegach), ma jechac 12 godzin, wiec srednio przyjemne. Poczatkowo bylo znosnie, nie liczac bardzo dlugiego wydostawania sie z kotla La Paz, ale juz po kilkudziesieciu kilometrach skonczyla sie dobra droga i nasz spokoj. Na dziurawym asfalcie jeszcze jakos dalo sie zyc, podskakiwalismy ostro na wybojach i tyle, ale jak droga przeistoczyla sie w kamienista zwirowke poczulismy co znaczy kiepska droga. Nagle wszystko zaczelo walic i dudnic, jeczec, skrzypiec. Halas byl taki jakbysmy jechali polaczeniem kombajnu z sieczkarnia i mlockarnia w ktorej na dokladke zaczal telepac nie jeden a 500 lancuchow, na dodatek o zmiennej geometrii oczek i kazdy w swoim kierunku. NiGDY zadne z nas nie jechalo w ten sposob. Zasnac nie bylo sposob, bo czlowiek podskakiwal, obijal sie , glowa mu sie urywala w roznych kierunkach. A kierowca majac chyba opoznienie pedzil po tej zwirowce przed siebie w zupelnych ciemnosciach. Dodatkowo pojawil sie kurz, ktory jakos zaczal przedostawac sie do srodka. No i jakzeby inaczej zrobilo sie zimno, w dzien upal, w nocy lodownia. Od tych wibracji i ciaglego telepania zaczely otwierac sie okna, np to obok mnie regularnie pol nocy domykalem bo ciagle sie odsuwalo i lodowaty ped powietrza nie dawal spac.

W pewnym momencie Marija i ja przeprosilismy sie nawet z kocami, ktore byly jako wyposazenie. Po wejsciu do autobusu brzydzilem sie ich nawet dotknac i rzucilem natychmiast na polke, ale jak juz solidnie przemarzlem to juz mi ich smrodek i wyglad tak nie przeszkadzal. No dobra, zeby calkiem sie nie upodlic polozylismy to sobie tylko na nogi :) A Zuzka byla twarda, przemeczyla sie jakos. Cala noc w plecy, szczesliwi bylismy jak o 7mej rano stanelismy w Uyuni.

Brak komentarzy: