piątek, 14 grudnia 2007

10.12 - Miami (USA)


Kolejny dzien rozsypany, ile to juz ich bylo.

Rano obudzilem sie nawet wczesnie, bo Szwed ewakuowal sie o 6tej (cichy skubany byl jak mysz, gdyby nagle nie ucichla dyskoteka na zewnatrz to pewnie bym go nawet nie wyczul). To sie juz zwleklem, zeby nie marnowac czasu i znalazlem w pokoju goscinnym pare komputerow i tak juz zostalem - 2 godziny w plecy, az mi teraz tego czasu szkoda. Zanim sie doprowadzilem do stanu pieknosci to juz bylo po 9tej. No to co mialem robic - wrzucilem kapielowki pod spodnie i poszedlem na plaze. Brzydka. Piach brudny jakis a i woda mimo ze sympatycznie szmaragdowa to jakas zamulona. Zamoczylem nogi ... i zaczal padac deszcz. Mimo ze normalnie swiecilo slonce. Az tak goraco mi nie bylo zeby moknac, wiec polazilem troche i zwialem, niby chmura byla mala ale krople soczyste i wlosy mialem cale mokre.

Na rogu Washington Ave i 11tej (tak sie fachowo mowi po ichniemu) wstapilem do DINERA, znanej sieci. Klasyczny amerykanski bar, ze skorzanymi lawami po obu stronach stolu i polfunciakiem w menu (tak dokladnie byl zapisany). Zamowilem (8$), plus kawa (z rozpedu powiedzialem "con leche", ale koles i tak pojal. Jak mial nie pojac, jak byl kubancem. Zapytal czy sobie zycze dobrze wysmazony czy jaki (dlugo sie dopytywalem o co mu chodzi, bo przeciez hamburger to hamburger), przezornie wzialem medium.

Niespodziewanie razem z kawa przyniosl mi szklanke wypelniona woda i lodem. Spojrzalem podejrzliwie, majac w pamiecie sprytny numer z poprzedniego wieczoru gdy oprocz tego co zamowilismy podano zawczasu patyczki chlebowe i jakas smakowicie wygladajaca paste (pisze smakowicie bo nie tknelismy tego - w ten sposob mimo zamowienia menu doliczyliby do rachunku i to). Po kilku minutach mieszania patyczkiem tego lodu i glebokiego przemysliwania czy ten lod to do kawy mam sobie dodawac zeby zrobic jakas mrozona czy jak, skinalem dyskretnie na kolesia i mowie ze jestem w tym miescie (juz nie chcialem wychodzic na zupelnego ignoranta, i mowic ze w Stanach) po raz pierwszy i wiec nie wiem o co chodzi z ta woda. A chodzilo tylko o to, ze on kazdemu podaje na orzezwienie wode z lodem, ot i cala zagadka (a woda byla niesmaczna, jakby z chlorem, moze lod robia ze zwyklej kranowki). Lacznie dalem niecale 15$, w tym o dziwo juz byl tip included (jedyne 18%, zdziercy). Aaa, wazna rzecz: taki 1/2 pound burger przynosza na sporej tacy, ROZLOZONY. Tzn na wierzchniej polowce bulki lezy salata z pomidorem, a na drugiej soczysty kawal miesa, nie taki przezroczysty plasterek jak w McDonaldzie. Troche zbyt mocno ociekal tluszczem, ale nawet niezle smakowal jak juz do tego wszystkiego natryskalem musztardy i keczupu i zlozylem do kupy. Do tego jeszcze cwiartka kiszonego ogorka, myslalem ze takich rzeczy sie tu nie je.

Po powrocie okazalo, sie ze check-out mam o 11tej (i jak wynikalo z informacji nie ma od tej zasady wyjatkow), wiec spakowalem bajzel w 5 minut i odmeldowalem sie. I znowu na ulicy. Na lotnisku bylem po 12tej wiec pomyslalem, ze skoro jestem odprawiony (przez internet) to zrzuce plecak i pojade w miasto. No i dupa, bo mimo ze czekalo pare kolejek ludzi to przy zadnym stanowisku Bristish Airways nikogo nie bylo. Z plecakiem po autobusach nie usmiechalo mi sie tluc a nawet jakbym zostawil w przechowalni to i tak fast bag check konczyl sie poltorej godziny przed odjazdem, wiec moglem nie zdazyc. Czekalem wiec az laskawie ktos przyjdzie (moglem jednak zostawic w przechowalni, i tak musieliby mi chyba normalnie potem przyjac).

I tak zrobila sie 14ta. Pozno, ale pomyslalem ze do 16:55 (koniec boardingu) sie wyrobie. No i sie zaczelo. Najpierw nie przyjezdzala 37ka. Potem byly korki. Potem przesiadka do innego autobusu, a ten pieprzony nagle skrecil i zaczal wywozic mnie gdzies w sina dal. Szybko wysiadlem i dopytalem jakichs lebkow gdzie ten BestBuy, ale zanim dobieglem z powrotem do glownej ulicy to juz bylo pietnascie po trzeciej. A tu zadnego autobusu (z rozkladu wynikalo ze kursuja co 30..60 minut). Kiepsko, bo przeciez z pol godziny trzeba odliczyc na zakupy i jakies 40 (minimum) na powrot. Zaczalem isc i rozgladac sie za taksowka - NIC. Za dwadziescia czwarta zrobilem zwrot o 180 i rzucilem sie tam skad przyszedlem. A zegarek tyka. Wszedlem do jakiejs pralni po drodze i pytam czy nie moga mi zamowic taksowki, bo nie znam numeru, ale babka rzuca mi tylko ksiazke telefoniczna i mowi ze nie wie. Jakis facet podal mi numer, dzwonie tam, podaje ze stoje na rogu Bird Road i 39tej a ta mi mowi, ze na rog to oni nie przyjezdzaja, no to ide znowu pod pralnie, podaje jej numer budynku, ta wziela moje nazwisko , costam rzucila o telefonie i sie rozlaczylo. Nie wiem czy numer jej sie nie wyswietlal, czy chciala do mnie oddzwonic. Coraz mi cieplej.

Do odlotu juz tylko godzina a przeciez jeszcze przeswietlenie i sciaganie butow. Biegiem lece do jakiegos dealera VW ktorego widze z oddali (full wypas Passat, skorki itd = 25 tys. $ cena wyjsciowa do negocjacji, automat rzecz jasna), wpadam zziajany, ten mi przybija piatke i pyta co jest grane. Prosze go zeby zadzwonil i zamowil mi taxi, "no problem" i po 10 minutach zajezdza zolty Ford Crown Victoria, klasyk. Juz pelen luzik, oddech wyrownany, tylko szkoda bo z aparatu nici. No to jak juz na lotnisku bylem 20 po czwartej to pomyslalem ze pojde jakies perfumy kupie. Jak zaczalem przebierac i wybierac to sie zrobila 16:45. A babka mi nagle mi mowi, ze jak mam connection flight to takiej ilosci mi potem nie przepuszcza w Londynie (mialem 4 x po 100 ml). Znowu strata czasu. Babki sie zastanawiaja, przychodzi szefowa, daje jakiejs drugiej to co odcedzilem (tylko 2 x 50) i kaze jej gonic na gore, do samolotu. Ja biore kwitek i pedze do przeswietlenia. A tu zawijana kolejka. Stoje chwile, ale widze ze zanim dojde to konca to bede mogl tylko im pomachac. Przepycham sie wiec do jakiegos mundurowego, ekskjuzmi sir itd, a ten rzuca okiem spode lba i pyta sie czy chce ominac kolejke i dalej sprawdza paszporty ludzi z kolejki. Never ever, gdziezbym smial, ale wlasnie mi samolot ucieka. Spojrzal na moj bilet , odwrocil sie w strone zegara i mowi zebym zaczekal. Zatrzymuje kolejke, sprawdza mnie, mowi ze nie wolno tak robic, i otwiera boczne przejscie. Szybkie wybebeszenie kieszeni lacznie z butami i juz pedze przez te niekonczace sie korytarze podtrzymujac spodnie, bo juz paska nie bylo czasu zapinac ( a po tak "wypasionych" wakacjach to juz o 2 dziurki moge sie bardziej sciskac). I slysze, ze cos gadaja ze lot 206 to ostatnie wezwanie do wejscia na poklad czy jakos tak. Potem juz tylko po nazwisku i w twarz. No to finisz w stylu Bena Jonhnsona, lapie jeszcze siatki DutyFree z perfumami i wodka (juz tylko moje sie ostaly) w rekawie i jestem na pokladzie. I po co bylo tak leciec, jest ledwo 10 minut po teoretycznym starcie. No to jem obiad...

I tak powoli konczy sie ta historyjka. Moze jeszcze jakies podsumowanie jak troche odetchne i to bedzie ostatni wpis. Teraz jeszcze tylko 8 (w tej chwili juz nawet mniej) godzin lotu do Londynu, trzecia szklanka whisky z cola, znowu przesiadka, znowu kontrole (juz mi to jakos spowszednialo) i powrot do cywilizacji. A niedawno lecialem do Limy...

Brak komentarzy: